Stare mieszkanie w kamienicy, z ustawionym na środku stołem, wokół którego, chcąc nie chcąc, wszyscy się spotykali, zostało niedawno zamienione na nowe, dwupokojowe, w ascetycznie szarym peerelowskim bloku. Tu wszystko odbywało się osobno, czynności i rzeczy miały swoje pomieszczenia. Żadnego stołu nie dało się ustawić na środku, bo nigdzie środka nie było. Wszystko przy ścianach. Małe, ciemne pomieszczenia, raj dla klaustrofobików.
Buty przy ścianie przedpokoju, długiego i tak wąskiego, że dobrze zbudowany mężczyzna mógłby z łatwością oprzeć się o przeciwległe ściany rękami zgiętymi w łokciach. Kuchnia bez okna, z wepchniętym na siłę starym kredensem. Jego szufl ady otwierały się tylko do połowy, napotykając opór kuchenki gazowej, więc trzeba w nich było błądzić palcami na ślepo i nierzadko zamiast pilnie potrzebnej łyżki można było wylosować na przykład korkociąg. Łazienka z wanną na nóżkach i lustrem w metalowej ramie, której część wyginała się, w uchwyt na kubek pełen szczoteczek do zębów. I dwa pokoje. Dwa.
Jeden – pokój. Drugi – pokój Maciusia.
Właściwie miał to być pokój Maciusia i Wandzi, ale Wandzia uznała za rozsądne przyjąć, że nic o tym nie wie. Zamykała swoje rzeczy w szafce i wchodziła tylko, gdy szukała czegoś niezbędnego albo gdy Maciusia nie było w domu. Kiedy Maciuś po kąpieli gasił światło w łazience, Wandzia udawała, że śpi, ale naprawdę zasypiała dopiero wtedy, gdy maciusiowe chrapanie nabierało rytmu. Wstawała zawsze pierwsza i od siódmej rano była gotowa do wyjścia do szkoły. Kilka razy zdarzyło się jej zaspać; Maciuś wtedy chował jej majtki i chichrał się straszliwie, gdy przeszukiwała całe mieszkanie, skrępowana głupotą nocnej koszuli; albo zjadał na śniadanie kanapkę, którą miała zabrać do szkoły, albo dopisywał pod jej zadaniem z języka polskiego charyzmatyczne słowo DUPA. Zupełnie nie opłacało się wstawać później niż Maciuś.
Wandzia nie odczuwała potrzeby powiększenia swojej prywatnej powierzchni życiowej, zresztą bardzo wiele rzeczy miała po Maciusiu, podręczniki po Maciusiu, tornister po Maciusiu, kurtkę na zimę po Maciusiu – pomaciusiowe rzeczy nie poszukiwały nowego miejsca na półce i tak było łatwiej.
Wandzia przychodziła ze szkoły, jadła obiad przy stole w pokoju, wciśnięta między szafkę z radiem a ogromny kwietnik, bez względu na porę roku nasycony przenikliwym fi oletem i różem kilkunastu doniczek z fi ołkami afrykańskimi. Odstawiała talerz po zupie, wycierała starannie wilgotne kółko i układała w tym samym miejscu zeszyty i książki, zabierając się do odrabiania zadań. Starała się przeciągnąć tę czynność jak najdłużej, aż do samego wieczora.
Czasami chodziła wypożyczyć książki z biblioteki albo pobawić się z koleżankami, które wcale nie umiały się bawić, tylko całymi dniami zwisały głową w dół z trzepaka. Jurka nie było. Jurek tam został, tam, gdzie teraz jest już za daleko.
Ojciec musiał dojeżdżać do pracy autobusem, wracał więc jeszcze później niż zwykle. Matka wychodziła mu na spotkanie do przedpokoju i zaczynała ujadać, zanim zdjął kurtkę. Widzisz, Wandziu, widzisz, ojciec wrócił, noc już prawie a on teraz dopiero wrócił, zawsze tak późno, lepiej by było, jakbyś w ogóle nie wracał, lepiej by było, żeby cię po drodze coś rozjechało, o Boże, po co ja za ciebie wychodziłam, trzeba się było utopić, a nie takie życie zasrane za sobą wlec, żadnego pożytku, bo widzisz, Wandziu, twój ojciec jest fałszywy, jest zły do cna i lepiej, żeby go coś rozjechało, już bym miała spokój. Ojciec w pośpiechu jadł obiad, w pośpiechu szedł do łazienki, w pośpiechu rozścielał łóżko. Widzisz, Wandziu, nawet się tobą nie zainteresuje, nawet się nie zapyta, co w szkole, jakbyś niczyja była, takiego masz ojca niedobrego, biedne dziecko, muszę proszka użyć, bo mnie głowa boli na sam jego widok, i pamiętaj, Wandziu, żebyś nic od niego nigdy nie chciała, bo i tak ci nie da, bo on jest winien wszystkich naszych nieszczęść i do kościoła nie chodzi. I nigdy się dobrym słowem nie odezwie, nigdy mi nic nie kupi, nawet mi na rocznicę ślubu nic nie kupił – Kupiłem – zaszeleściło cicho. – Kwiatki kupiłem.
I szal ci kupiłem. kwiatki to każdy głupi kupić potrafi, co to za sztuka kwiatki kupić, a szal taki, że o dupę rozpić taki szal, ani mi do płaszcza nie będzie pasował, trzeba się było na tym szalu powiesić lepiej, przynajmniej by jakiś pożytek był. Zresztą co to za rocznica zasrana, rocznica ślubu, a to jest rocznica niewolnictwa, na galerach by się tyle nie wytrzymało, zresztą co my jesteśmy za małżeństwo, jak my ze sobą ani nie rozmawiamy, ani nie śpimy, my jesteśmy chyba w separancji!
Wandzia unosiła niebieskie, skrępowane spojrzenie i napotykała jego wzrok, proszący ją o jedno słowo, o jakiś gest, którego nie umiała mu dać. Pożyczała z biblioteki najbardziej wzruszające książki, żeby można było swobodnie płakać. Pociągała nosem nas losami dzielnego Robin Hooda, którego źli ludzie zabili w lesie, płakała nad ranami honorowego Roberta Jordana, załamywała ręce nad ciałem Winnetou i kątem zaszklonego oka widziała ojca, który podchodzi do szafk i, otwiera barek, nalewa kieliszek wódki, obejmuje go dłonią, jakby chciał schować, i wypija. Płakała i myślała, dlaczego nie umiesz się bronić, dlaczego ja nie umiem się bronić.
– Nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem. Masz swój pokój, masz co jeść, nikt cię nie pilnuje, nikt ci nie mówi, co masz robić. Sam chciałeś na studia iść. Nikt ci nie przeszkadza w nauce. Wandzia... Gdzie jest Wandzia? Wandzia nawet do pokoju nie wchodzi, gdy się uczysz. Nie rozumiem.
– Ty nigdy nic nie rozumiesz! Nigdy nic nie rozumiesz! – znów wybuchła matka. – To przez ciebie! Przez ciebie jest taki! Przez ciebie chce nas opuścić! O jezucichyipokornegoserca, za jakie grzechy, za jakie grzechy taki mnie los spotyka?! Dwóch durniów w jednym domu.
Maciuś spochmurniał. Spojrzał na roztrzęsioną matkę, spojrzał na skupionego ojca, któremu niedopałek parzył już palce. I zastanowił się. To, co się rozpoczęło jako niewinny eksperyment naukowy, chciało się wymknąć spod kontroli. Zabawa językowa w „które słowo boli” stawała się coraz trudniejszą rozgrywką. Powinieneś się przyznać, Maciusiu, że tylko tak powiedziałeś, że wcale ci się nie chce samemu mieszkać, bo jesteś wygodny. Przyznaj się, Maciusiu, że nie chciało ci się uczyć do egzaminów, że polubiłeś zapach damskiego akademika, coś tam nagadaj o młodości, która musi się wyszumieć, o drugim terminie dla najlepszego studenta. Przyznaj się, Maciusiu, bo matka się zawrzeszczy na śmierć, a od ojca już nigdy ani grosza nie wyciągniesz. Najlepiej zrzuć winę na niego, że cię nie wychował porządnie, bo nie jest twoim prawdziwym ojcem, bla bla bla, robią to od lat, nikt się nie zorientuje, przyznaj się, przebaczą ci, posmęcą przez tydzień i znowu będziesz miał spokój. No ale jak się przyznasz, stracisz kontrolę nad grą. A kto tu reguły ustala.
– Niczego ojciec nie musi rozumieć – powiedział Maciuś, smakując własne słowa jak rozkładane powoli karty z pokerem. – Wyprowadzam się i tyle. Bo już nie mogę na was patrzeć.
Odsunął wybałuszającą na niego oczy matkę, podszedł do szafy i wyjął z niej wieszak z białą, czystą jak jego sumienie koszulą. Czuł się dobrze. Czuł się nadzwyczajnie dobrze.
Droga mamo, pisał Maciuś z wojska, w wojsku jak w wojsku, nie najgorzej, nauczyli nas wreszcie strzelać. Tylko jak tak długo strzelanie ćwiczyliśmy, zniszczył się z mojej winy sprzęt wojskowy, a to trzeba odkupić, bo wiadomo, państwowe. Więc przyślij mi pieniądze na zniszczony sprzęt wojskowy. Maciuś.
Pieniądze są potrzebne, mówiła matka, a na co, pytał stary, czy aby nie na zniszczony sprzęt wojskowy, może i na zniszczony sprzęt wojskowy, potrzebne i tyle, ja nie wiem, jak to możliwe, tyle sprzętu poniszczyć, czy inni żołnierze też tak niszczą, a cóż mnie inni żołnierze obchodzą, daj pieniądze, to pójdę na pocztę i wyślę, ja też w wojsku byłem, a nigdy żadnego sprzętu nie zniszczyłem, bo ty w innym byłeś, w esesmańskim, w naszym polskim wojsku widocznie sprzęt delikatniejszy, to i zniszczyć łatwiej.
Dzyń, dzyń, podzwaniały srebrniki pod białą kołderką z polizanym dokładnie znaczkiem i napisem Maciuś Wojsko Polskie, dzyń, dzyń, hajda do Maciusia, zniszczony sprzęt wojskowy odkupić, tere fere i takiego wała. Przespały się srebrniki w płóciennym worku, wytarły o dłonie przeróżnych pań na przeróżnych pocztach, wystawiły na próbę poszlakowaną uczciwość listonosza, który ulitował się nad polskim żołnierzem i jego dobrotliwą matką, wreszcie dotarły do wskazanego adresata w polskim mundurze. O, są moje judaszki, ucieszył się Maciuś, gładząc spracowaną kopertę, panowie, są pieniądze, mama się ulitowała ponownie nad zniszczonym sprzętem wojskowym, taka patriotka, śpiewała mi jak to na wojence ładnie i o mój rozmarynie, dobrą ma mamusię szeregowy Maciuś, prawdziwa matka Polka, która rozumie potrzeby swojego dziecka, żołnierza polskiego, no to idziemy się napić.
I ruszyła szarża ułańska do kantyny Wojska Polskiego, zaszeleściły skrzydła, zadzwoniły ostrogi, zabrzęczała niecierpliwa szabelka. Maciuś pierwszy uderzył w szeregi wroga, z absolutną brawurą rzucając matczyny list fi nansowy o blat baru, nawet mu brew nie zadrżała, gdy zamawiał kolejkę dla wszystkich. Za Maciusiem jego dzielni koledzy wojacy, malowane dzieci, wpadli falangą, a następnie strategicznie porozmieszczali się na krzesłach. Maciuś opróżnił cały magazynek szklanych naboi, jego koledzy nie pozostawali w tyle, a matka w domu słusznie modliła się o zwycięstwo i szczęśliwy powrót powstańca.
Czerwone maki nie szczędziły wysiłku, barman dostarczał amunicję, Pan Bóg kule nosił, przyjaciele Maciusia okopali się za stołem, a Maciuś stał na krześle i wydawał komendy niszczenia sprzętu wojskowego, żeby nie wpadł w ręce wroga i żeby matczyne serca się ulitowały nad żołnierską dolą. Dwa pierwsze trupy osunęły się pod szańcem baru, ale pozostali ani myśleli się poddawać, Maciuś spadł z krzesła, rozbił sobie nos i polała się polska ciepła krew, i rzucili się sanitariusze, aby krew zatamować, a ranę zdezynfekować jak najprędzej. Maciuś bohatersko odepchnął myśl o udaniu się do szpitala polowego, przeciwnie, rana dodała mu jeszcze animuszu i męskości, i niejedna panienka, niejedna panienka za nim poleciała. Droga mamo, wrzeszczeli żołnierze, droga mamo, ja podobnie niszczę sprzęt wojskowy na potęgę, jak szeregowy Maciuś, więc przyjedź, droga mamo, na przysięgę z kopertą, bo niszczyłem, niszczę i niszczyć będę sprzęt wojskowy, dał nam przykład szeregowy Maciuś, jak niszczyć sprzęt wojskowy, tak nam dopomóż Bóg.
Maciuś słusznie poczuł się bohaterem i wodzem, resztkami sił podniósł się z podłogi, na której przebywał ze względu na świeżo przebyty nalot dywanowy, zorganizowany na jego cześć przez wiernych towarzyszy. Oparł się o stół, położył palec na ustach, wymuszając ciszę w kompanii, a jednocześnie powstrzymując gorzkawy posmak skrzydeł dumnego ptaka, który cisnął go w gardle, i zaintonował pieśń. Przyjaciele Maciusia zaśpiewali wraz z nim, ci, którzy nie znali słów, posmarkiwali wzruszonymi nosami, dmuchali w puste butelki i robili wszystko, żeby nadać swoim nierytmicznym palcom jakąkolwiek rytmiczność, i śpiewali, śpiewali, barman sprzątał, dziewczyny płakały, tylko mi ciebie, mamo, tylko mi Polski żal, niosło się aż pod sufit.
*
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Świat Książki.