Korytarzem szedł, pogwizdując, Hansson. W końcu Wallander natrafił na zmięte opakowanie disprilu w dolnej szufladzie. Poszedł do kafeterii po szklankę wody i filiżankę kawy. Kilku młodych policjantów, od paru lat pracujących w komendzie, siedziało przy stoliku, głośno rozmawiając. Wallander skinął im głową na powitanie. Słyszał, jak wspominają Wyższą Szkołę Policyjną. Wrócił do pokoju i usiadł za biurkiem, utkwiwszy wzrok w szklance, w której z wolna rozpuszczały się tabletki.
Myślał o Anecie Fredman. Zastanawiał się, jak chłopiec, który po cichu bawił się w mieszkaniu w Rosengård, poradzi sobie w przyszłości. Jakby ukrył się tam przed światem. Ze wspomnieniem nieżyjącego ojca i dwójki nieżyjącego rodzeństwa.
Wallander opróżnił szklankę i odniósł wrażenie, że ból głowy natychmiast ustępuje. Przed nim na stole leżała teczka, na której Martinsson przylepił czerwoną karteczkę z napisem: „Pilne jak diabli”. Wallander wiedział, co zawiera. Rozmawiali o tym wydarzeniu telefonicznie pod koniec tygodnia. Miało miejsce w środę, tydzień wcześniej. Wallander był wtedy w Hässleholm na konferencji Głównego Zarządu Policji w sprawie nowych wytycznych w zakresie kontroli i nadzoru gangów motocyklowych. Próbował się wykręcić od tego wyjazdu, ale Liza Holgersson się uparła. Jej zdaniem, powinien jechać on, nikt inny. Jeden z gangów zakupił właśnie farmę w okolicach Ystad i należało być przygotowanym na ewentualne kłopoty w przyszłości.
Wallander westchnął i postanowił powrócić do codzienności. Przejrzał zawartość teczki i stwierdził, że Martinsson przedstawił jasny i zwięzły raport z wydarzeń. Odchylił się do tyłu na krześle i myślał o tym, co przeczytał.
Dwie dziewczyny, jedna dziewiętnastoletnia, druga zaledwie czternastoletnia, zamówiły taksówkę do restauracji we wtorek, około dziesiątej wieczór. Miały jechać do Rydsgård. Jedna usiadła obok kierowcy. Przy wyjeździe z Ystad poprosiła go, by się zatrzymał, bo chce się przesiąść do tyłu. Taksówkarz przystanął na skraju szosy. Wtedy dziewczyna siedząca z tyłu wyjęła młotek i uderzyła go w głowę. Jednocześnie ta z przodu pchnęła go nożem w pierś. Zabrały mu portfel i komórkę i uciekły. Taksówkarz, mimo że ranny, zdołał przez radio zaalarmować policję. Nazywał się Johan Lundberg. Miał ponad sześćdziesiąt lat.
Przez całe swoje dorosłe życie był taksówkarzem. Podał dokładny rysopis obu dziewczyn. Martinsson, który pierwszy przybył na miejsce, bez większego trudu ustalił ich personalia, przeprowadzając rozmowy z gośćmi z restauracji. Obie zostały zatrzymane we własnych domach. Dziewiętnastolatka miała pozostać w areszcie. Z uwagi na charakter przestępstwa postanowiono zatrzymać również czternastolatkę. Johan Lundberg był przytomny w drodze do szpitala, ale później jego stan gwałtownie się pogorszył. Stracił przytomność i lekarze nie byli pewni, czy ją odzyska. Z raportu Martinssona wynikało, że dziewczyny podały „potrzebę pieniędzy” jako powód napaści.
Wallander się skrzywił. Nigdy dotąd z czymś podobnym się nie spotkał. To znaczy, z równie brutalną przemocą ze strony młodych dziewczyn. Z notatek Martinssona wynikało, że młodsza chodzi do szkoły i ma świetne stopnie. Starsza pracowała jako recepcjonistka w hotelu, a wcześniej jako opiekunka do dzieci w Londynie. Teraz miała zacząć studia językowe na uniwersytecie. Żadna nie była notowana na policji ani w rejestrze opieki społecznej.
Nie mogę tego zrozumieć, myślał zgnębiony Wallander. Tej całkowitej pogardy dla ludzkiego życia. Mogły przecież go zabić – zresztą kto wie, czy się nie okaże, że to zrobiły. Jeżeli taksówkarz umrze w szpitalu. Dwie dziewczyny. Gdyby to byli chłopcy, pewnie łatwiej bym to zrozumiał. Jako bardziej naturalne.
Przerwało mu stukanie do drzwi. W progu stanęła Ann-Britt Höglund. Jak zwykle blada i wymęczona. Zmieniła się od czasu, kiedy zaczęła pracę w Ystad. Była jedną z najlepszych absolwentek Wyższej Szkoły Policyjnej i przybyła tu pełna energii i ambicji. Wciąż miała silną motywację, ale jednak się zmieniła. Bladość na twarzy odzwierciedlała jej stan ducha.
– Przeszkadzam? – zapytała.
– Nie.
Usiadła ostrożnie na chwiejnym krześle dla interesantów. Wallander wskazał otwartą teczkę.
– Co na to powiesz? – zagadnął.
– To te dziewczyny z taksówki?
– Tak.
– Rozmawiałam ze starszą, Sonią Hökberg. Mówi jasno, udziela szczegółowych i precyzyjnych odpowiedzi. Drugą, młodszą, zajmuje się od wczoraj opieka społeczna.
– Potrafisz to zrozumieć?
Ann-Britt Höglund odpowiedziała po chwili milczenia:
– Tak i nie. Wiadomo, że przemocy dopuszczają się coraz młodsi.
– Nie przypominam sobie przypadku, żeby dwie nastolatki napadły na kogoś z młotkiem i nożem. Czy były pijane?
– Nie. Ale nie wiem, czy powinniśmy się dziwić. Raczej powinniśmy się byli spodziewać, że prędzej czy później coś takiego nastąpi.
Wallander pochylił się do przodu.
– Wytłumacz mi, co masz na myśli.
– Nie wiem, czy potrafię.
– Spróbuj.
– Kobiety przestały być potrzebne na rynku pracy. Ten okres już minął.
– I to tłumaczy, dlaczego dziewczyny uzbrojone w młotek i nóż atakują taksówkarza?
– Musi się za tym kryć jeszcze coś. Ani ty, ani ja nie uważamy, że człowiek rodzi się zły.
Wallander pokiwał głową.
– Staram się w to wierzyć – odparł. – Chociaż czasami nie jest to łatwe.
– Wystarczy wziąć do ręki któreś z pism dla dziewcząt w tym wieku. Piszą tylko o tym, jak być piękną, o niczym innym. Jak zdobyć chłopaka, a potem znaleźć sens życia, dzieląc jego zainteresowania.
– Czy kiedyś było inaczej?
– Tak. Popatrz na swoją córkę. Czy ona nie ma własnego pomysłu na życie?
Wallander wiedział, że Ann-Britt ma rację. Ale nie dawał za wygraną.
– W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego zaatakowały Lundberga.
– A powinieneś. Do dziewcząt stopniowo zaczyna docierać, jak jest naprawdę. Nie tylko nikt ich nie chce, ale właściwie w ogóle nie są nikomu potrzebne. I wtedy reagują tak samo jak chłopcy. Między innymi przemocą.
Wallander milczał. Teraz dotarło do niego, co miała na myśli Ann-Britt Höglund.
– Nie umiem chyba tego lepiej wytłumaczyć – zakończyła. – Nie chcesz sam z nią porozmawiać?
– Martinsson też uważa, że powinienem.
– Właściwie przyszłam w zupełnie innej sprawie. Chciałam cię prosić o pomoc.
Wallander czekał na dalszy ciąg.
– Miałam wygłosić prelekcję w stowarzyszeniu kobiet w Ystad. W czwartek wieczorem. Ale czuję, że nie dam rady. Za dużo mam na głowie, nie potrafię się skoncentrować.
Wallander wiedział, że Ann-Britt jest w trakcie szarpiącego nerwy rozwodu. Jej mąż – monter pomp – był stale nieobecny, jeździł po całym świecie, instalując i konserwując urządzenia. Wszystko się przez to przeciągało. Już w zeszłym roku mówiła Wallanderowi, że jej małżeństwo się rozpada.
– Poproś Martinssona – podsunął Wallander. – Wiesz, że nie umiem wygłaszać prelekcji.
– Zajmie ci to tylko pół godziny – odparła. – Opowiesz im, jak to jest być oficerem policji. Trzydzieści kobiet na sali. Będą tobą zachwycone.
Wallander stanowczo pokręcił głową.
– Martinsson na pewno chętnie się tego podejmie – powtórzył. – Zajmował się kiedyś polityką i ma wprawę w przemawianiu.
– Już go prosiłam. Ale nie może.
– A Liza Holgersson?
– Też nie. Zostajesz tylko ty.
– Dlaczego nie Hansson?
– Bo Hansson po paru minutach zacznie mówić o koniach. Jest niepoprawny.
Wallander zrozumiał, że się nie wykręci. Musi jej pomóc.
– Co to za stowarzyszenie?
– Z początku było to coś w rodzaju klubu miłośniczek literatury, potem się rozrosło i zamieniło w stowarzyszenie. Kobiety spotykają się już przeszło dziesięć lat.
– I mam mówić tylko o tym, jak to jest być policjantem?
– Tylko o tym. I odpowiedzieć na ewentualne pytania.
– Nie mam ochoty, ale zrobię to dla ciebie.
Wyraźnie jej ulżyło. Położyła mu na biurku kartkę.
– Tu jest nazwisko i adres osoby, z którą możesz się skontaktować.
Wallander wziął kartkę do ręki. Ulica w centrum, niedaleko Mariagatan. Ann-Britt Höglund wstała.
– Nie dostaniesz żadnych pieniędzy – uprzedziła. – Tylko kawę i ciastka.
– Nie jadam ciastek.
– Ale przynajmniej spełnisz gorące życzenie szefa Głównego Zarządu Policji. Wiesz, jak mu zależy, żebyśmy nawiązywali kontakty z obywatelami i szukali nowych sposobów informowania o naszej działalności.
Wallander chciał zapytać Ann-Britt, jak się czuje. Ale powstrzymał się. Jak będzie chciała, to sama zacznie się zwierzać ze swoich kłopotów.
– Czy nie miałeś być na pogrzebie Stefana Fredmana? – spytała, stojąc już w drzwiach.
– Właśnie stamtąd wróciłem. Było okropnie. Tak jak się spodziewałem.
– Co z jego matką? Nie pamiętam jej imienia.
– Aneta. Straciła już niemal wszystkich bliskich. Myślę jednak, że dba o jedyne dziecko, jakie jej zostało. W każdym razie robi, co może.
– Zobaczymy.
– Co masz na myśli?
– Jak ma na imię jej synek?
– Jens.
– Zobaczymy, czy za dziesięć lat niejaki Jens Fredman nie pojawi się w policyjnych raportach.
Wallander skinął głową. Nie można było tego wykluczyć.
Ann-Britt Höglund wyszła. Kawa wystygła. Wallander poszedł po świeżą. Młodzi policjanci rozeszli się do swoich zajęć. Wallander skierował się do pokoju Martinssona. Drzwi były szeroko otwarte, ale pokój pusty, wrócił więc do siebie. Ból głowy już minął. Wallander stanął przy oknie. Wrzaskliwe kawki krążyły nad wieżą wodną. Na próżno usiłował je policzyć.
Zadzwonił telefon. Odezwano się z księgarni, żeby go zawiadomić o nadejściu książki, którą zamówił. Nie przypominał sobie, by zamawiał jakąś książkę. Ale nie protestował. Obiecał, że nazajutrz ją odbierze.
Gdy tylko odłożył słuchawkę, przypomniał sobie. To miał być prezent dla Lindy. Francuska książka o sztuce renowacji antycznych mebli. Przeczytał o niej w magazynie, który leżał w poczekalni u lekarza. Nadal miał nadzieję, że Linda nie straci zamiłowania do starych mebli, mimo że ciągle uczy się czegoś nowego. Zamówił książkę, po czym o niej zapomniał. Odstawił filiżankę i postanowił wieczorem zadzwonić do córki. Minęło kilka tygodni od ich ostatniej rozmowy.
Do pokoju wszedł Martinsson. Zawsze się śpieszył i rzadko pukał do drzwi. Wallander, z roku na rok coraz bardziej się upewniał, że Martinsson jest dobrym policjantem. Jego słaba strona to to, że tak naprawdę chciał w życiu robić coś innego. W ciągu minionych lat wiele razy poważnie się zastanawiał, czy nie odejść ze służby. Między innymi wtedy, kiedy jego córka została poturbowana na szkolnym podwórku tylko dlatego, że ojciec jest policjantem. To mu wystarczyło.
Tamtym razem Wallanderowi udało się przekonać go, żeby nie odchodził. Martinsson był zawzięty i bystry. Czasami bywał jednak zbyt niecierpliwy i powierzchowny podczas wstępnego etapu śledztwa, nie wykorzystując wrodzonej przenikliwości. Martinsson oparł się o framugę drzwi.
– Dzwoniłem do ciebie – powiedział. – Miałeś wyłączoną komórkę.
– Byłem w kościele – odparł Wallander. – Potem zapomniałem włączyć.
– Na pogrzebie Stefana?
Wallander powtórzył to, co już mówił Ann-Britt Höglund. Że tak jak się spodziewał, była to ponura ceremonia.
Martinsson ruchem głowy wskazał otwartą teczkę na stole.
– Przeczytałem – rzekł Wallander. – I nie pojmuję, co skłoniło te dziewczyny do napaści z młotkiem i nożem w ręku.
– Masz tam napisane. Chciały zdobyć pieniądze.
– Rozbojem? A co z nim?
– Z Lundbergiem?
– Tak, z Lundbergiem.
– Wciąż nieprzytomny. Mają dzwonić ze szpitala, jeśli coś się zmieni. Nie wiadomo, czy przeżyje.
– Czy ty to rozumiesz?
Martinsson usiadł na krześle.
– Nie – odparł. – Nie rozumiem. I nie jestem pewien, czy chcę rozumieć.
– Musisz. To warunek pracy w policji.
Martinsson spojrzał na Wallandera.
– Wiesz, że wiele razy chciałem odejść ze służby. Ostatnio udało ci się mnie namówić, żebym tego nie robił. Nie wiem, jak będzie następnym razem. Ale na pewno nie pójdzie ci już tak łatwo.
Martinsson nie rzucał słów na wiatr. Jego wypowiedź zaniepokoiła Wallandera. Nie chciał go stracić jako współpracownika. Tak samo jak nie chciał, żeby Ann-Britt Höglund przyszła do niego pewnego dnia, oznajmiając, że odchodzi.
– Może powinniśmy porozmawiać z tą dziewczyną, Sonią Högberg – zasugerował, wstając się z krzesła.
– Mam jeszcze coś.
*
Książka ukazała się nakładem POLITYKI Spółdzielni Pracy i Wydawnictwa W.A.B. w przekł. Ireny Kowadło-Przedmojskiej.