Ja i mój druh – dwaj pisarze, niecieszący się w ojczystym kraju sławą na miarę naszego talentu, więc tutaj, na berlińskim bruku, rekompensujący to sobie z nawiązką. Spotkanie autorskie okazało się nader udane, afterparty – jeszcze bardziej. Szeroka ulica należała do nas, z czego korzystaliśmy tyleż nieświadomie, co skwapliwie. I naraz, gdy już, już wyostrzały się w oczach obrysy hotelu i pobliskiego Tacheles, otoczyły nas blondwłose, piękne syreny w alabastrowych, pikowanych kurteczkach, w dżinsowych spodniach i śnieżnobiałych kozaczkach.
Ulica rozświetliła się od ich, jakiejś szczególnej, emanującej światłem nadobecności. Na twarzy druha, pewnie na mojej również, malowało się oniemienie, choć stan naszej woli można by nazwać stanem stuporu, gdy tylko wewnętrzny GPS każe halsować do bezpiecznego portu. I chyba wiedziały o tym berlińskie syreny Koryntu. Uraczyły nas dobrym słowem, wypytały o dom, o najbliższych, powody tak gigantycznego zmęczenia i… podprowadziły pod hotel. Ja nawet zostałem pogłaskany po czole niczym dziecko, co to zgubiło się w obcym mieście. Żadnych transakcji czy pokus, przeliczanych natychmiast na ojro, ani ciemnych sylwetek alfonsów w bramach. Owszem, pewnie nie wyglądaliśmy na obietnicę zarobku, ale rzekłbym, że nie reprezentantki najstarszego zawodu świata dane nam było spotkać, lecz siostry serdeczne, powierniczki nas – zmęczonych wędrowców, z którymi dzieliły te same, ostatnie godziny nocy.
Wspominam o tym ze łzą w oku, sprowokowany w dwójnasób. Po pierwsze: filmem Szumowskiej „Sponsoring”. Po drugie: powtórką dokumentu „Inna seksmisja” w reżyserii Catherine Scott (przecierałem oczy ze zdumienia, oglądając go w telewizji publicznej). Wprawdzie ten film i ten dokument pasują do siebie jak pięść do nosa, lecz zestawione pokazują, skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy w naszej polskiej rozprawie z seksem (nie tylko za kasę).
„Sponsoring” to jednak trauma, to odsłanianie społecznych i freudowskich toksyn, które zastygły w dogmat, że seks wedle cennika jest grzechem, kompleksem i chorą żądzą, domagającym się kaznodziejskiej infamii. Stara śpiewka. Z drugiej zaś strony, gdy zważyć na zaskakujące śmichy i chichy widowni, jakie rozlegały się w trakcie niektórych scen – nasze widzenie seksualności nie wyrasta ponad głupkowatą nerwowość młokosów, którym po raz pierwszy w życiu dano do ręki świerszczyk.
Rzuca nas więc od ściany do ściany w tym moralnym piekiełku, wybrukowanym cnotą: od purytańskiego patosu, włączywszy moralność, Boga, a nawet ojczyznę, do trywialności, zza której wyłazi czysta fizjologia niczym tirówka zza drzewa przy polskiej drodze. Jeśli seks, to w sosie wulgarnym, a wulgarność – wyklinana przez oburzenie świętych bądź konsumowana niezdrową chucią ciekawskich. Prostytutka zaś jest tym wielce wstydliwym Innym – oswajanym bez końca, bo na tym polega paradoks Innego: oswajać, ale nie oswoić. Gdyby poziom moralny i cywilizacyjny społeczeństw mierzyć stosunkiem do tego Innego, zaraz pojawia się podejrzenie: polski Adam i Ewa całkiem niedawno odkryli, że są nadzy.
Gdy oglądałem „Inną seksmisję”, miałem wrażenie, jakby kręcono ją na odległej planecie, a już na pewno bardzo daleko mentalnie od Polski. Główna bohaterka, Rachel Wotton, należy do organizacji Touching Base, oferującej seksualne usługi… niepełnosprawnym. No, nie! Nie dość, że prostytutka, to jeszcze w biały dzień wynajmuje swoje ciało na cele społeczne. A i chętnych długa kolejka. Było nie było, u nas niepełnosprawny człowiek nie myśli o seksie. Wraz z fatum niepełnosprawności spływa na niego łaska czystości i ascezy: otrzymuje ją niejako w pakiecie. Boryka się z innymi, poważniejszymi problemami: brakiem podjazdów, wysokimi schodami, niską rentą i zaborczo kochającą matką. Toczy też wieczne boje z NFZ.
Tymczasem pani Wotton, ta uśmiechnięta, wyluzowana pani, którą łatwo pomylić z pracownicą opieki społecznej, pozwala niepełnosprawnemu pamiętać, że także w TYCH sprawach jest nadal człowiekiem. W dodatku pani Wotton to prostytutka dumna, świadoma swej roli. Nie trzeba być Santorskim ani Lwem Starowiczem, by dostrzec efekty jej zbawiennej pracy na rozpromienionej twarzy „klienta”, gdy następnego dnia tulą się do siebie przy śniadaniu i popijają kawę.
Złapałem się w pewnej chwili na myśli bluźnierczej, że pani Wotton ma coś ze świętej – jest europejską inkarnacją Teresy z Kalkuty. Przychodzą do niej kalecy i chromi – ci ze stwardnieniem rozsianym, ci z porażeniem mózgowym, a ona ich nie odtrąca. Przeciwnie. Lekko mitologizuję, ale jeśli coś mnie chwilami ujmuje w tym zepsutym Zachodzie, to jednak bardziej człowiecze rozumienie człowieka, niezależnie od tego, czy ma dwie nogi, czy jedną, czy umie zliczyć do trzech, czy do dwudziestu. W kraju nad Wisłą takie praktyki, jak Touching Base, wciąż jesteśmy skłonni nazywać obyczajowym przegięciem.
Dumając nad „Sponsoringiem” i „Inną seksmisją”, ale też mając w pamięci berlińskie syreny, przypomniałem sobie „Potęgę smaku” Herberta. Parafraza wiersza, dedykowana zarówno bogobojnym, jak i Ferdkom Kiepskim, tym w pielgrzymich sandałach, jak i tym w klapkach przy grillu, brzmiałaby mniej więcej w ten sposób: To wcale nie wymaga wielkiego charakteru/nasza zgoda, otwartość i namysł/trzeba mieć odrobinę empatii/lecz w gruncie rzeczy to wyłącznie sprawa smaku/Tak smaku/w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia.
Mariusz Sieniewicz, ur. w 1972 r., jest autorem powieści „Prababka”, „Czwarte niebo”, „Rebelia”, „Miasto szklanych słoni” i zbioru opowiadań „Żydówek nie obsługujemy”. Ostatnio ukazała się jego powieść „Spowiedź śpiącej królewny”. Był trzykrotnie nominowany do Paszportu POLITYKI.