Pisarz musiał być naprawdę ważny. Mieliśmy iść na wycieczkę i asystować przy wmurowaniu pamiątkowej tablicy. I oto stoimy już wraz z innymi ściągniętymi klasami przed poniemieckim szeregowcem na wrocławskim Sępolnie i wlepiamy gały w zwykłą bramę, starając się przewiercić ją wzrokiem. Co w niej takiego niezwykłego? Czym różni się od swoich siostrzano podobnych konkurentek? Dlaczego akurat tę, a nie inną zaszczycił sto tysięcy lat temu wielki pisarz? Notable z ministerstwa przemawiają już od godziny, ale czemu akurat tu, o tym ani słowa. Przecinają wstęgę, ostentacyjnie „wchodzą” do bramy, my bijemy brawo, jest dobrze, pachną forsycje, ten cały Marek Hłasko raczej na pewno już nie żyje, bo na tablicy są dwie daty w nawiasie, szkoda, ucieszyłby się, że ma dar uświęcania miejsc zwykłych i podnoszenia ich do godności, tak jakby nawet jego sweter nie szedł (po najdłuższym żywocie) do śmietnika, tylko stawał się cenną relikwią.
Ja mam może z dwanaście lat. Wmurowanie tablicy zbiegło się w czasie z wizytą w muzeum, gdzie za szybą pokazywano rękopisy wielkich ludzi. I znowu kilka lekcji dzięki Hłasce nas ominęło, nawet wuef! Ale oto te jego rękopisy, co my tu mamy? Ani tajemnicze, ani malownicze, jak te starsze, tylko bazgroły dlugopisem w zwykłym, komunistycznym zeszycie z napisem „Oddając krew ratujesz życie”. No, zeszyt w szeroką linię, jakby od nas, z klasy, na polskim bazgrolił po okładkach! Łeee, tak to ja też potrafię, myślę sobie i jednak patrzę na ten zeszyt jak na coś ważnego, bo za grubą szybką, niby taki zwykły, a jednak...
Wiele razy miałem już przedsmak upomnikowienia i przedsmak cudzej nudy na widok bramy, „w której przyszedłem na świat”, drzewa, „w którym bawiłem się w baobab”, wspomnień nagle postarzałych i odświętnie ubranych (bo do TV) koleżanek z piaskownicy, że „już wtedy był jakiś inny, czułam, że zajdzie dalej”. Nie dalej jak kilka dni temu łaziłem z panią redaktor z „Gazety Wyborczej” po „Wrocławiu mojej młodości”, wyspa Opatowicka, pierwszy pocałunek, pierwszy papieros. Zastanawiałem się, dlaczego, do cholery, miałoby to kogokolwiek obchodzić? I żebym jeszcze dorastał w jakimś malowniczym „sztetł”, na Kresach, ale nie – zwykłe, prymitywne bloki, zwykłe zaparkowane maluchy i Fiaty, zwykłe domofony, zeszyt w szeroką linię pożółkły! Ale właśnie w tym cała perwersja, że zwykłe, bo jakby były niezwykłe, to i co wielkiego? A tak tylko ja nadaję zwykłemu blokowi sygnaturę!
Zrozumiałem – powoli nabieram mocy nadawania wagi miejscom totalnie nieważnym, zwykłym, banalnym zeszytom i swetrom. Ach, żeby tak można było nadać dużo wagi i potem opylić to wszystko za dużo kasy na Allegro! Naprodukować, nauświęcać, opylić i w nogi! Przecież sam kupiłbym chętnie, za niewygórowaną sumę, taki, dajmy na to, szlafrok Nałkowskiej! No, bez przesady, fortuny na pewno bym nie dał, ale tak trochę... No, na przykład za jakieś takie dżinsy rzeczonego Marka Hłaski? Czemu nie. Właściwie to prawie luj.
Ale do rzeczy! A rzecz miała być o cudzej nudzie w obliczu naszych pisarskich bram, zeszytów, o braku dreszczu i braku zainteresowania. Bo pisarz ma życie nudne jak flaki z olejem. Gdyby nie miał nudnego życia, kiedy miałby pisać? Dzienniki Anny Dostojewskiej z Drezna: wstaliśmy, poszliśmy na spacer, piliśmy kawę, Fiedia czytał gazetę, wróciliśmy do hotelu. I tak co dzień, do zerzygania! Wstaliśmy, byliśmy na spacerze, potem kawa na tarasie, słuchaliśmy muzyki. A w tym czasie w pisarzu co się działo? „Biesy” pisał!
Nałkowska mówiła o Szymanowskim, że ta muzyka jest od niego odjęta, że on jest o nią uboższy. Właśnie, to, co miało być ciekawe, działo się podczas dyktowania Annie Dostojewskiej, a więc już nie mogło być ciekawie w życiu, bo to, co ciekawe, było Dostojewskiemu odjęte. Więc po cóż nam te wasze bramy, zeszyty z kulfonami zwykłym długopisem, drodzy pisarze, dalibyście żyć! Nie zawracajcie nam głowy swoimi podwórkami, swoimi pierdołami! Każdy miał jakieś.
Przyznam, że gdy zaczynają mnie sprzedawać w ten sposób (czyli jako „piśmiennictwo narodowe”), czuję wstyd przed tymi wycieczkami, przed znudzonymi oglądającymi. Czuję się trochę współodpowiedzialny, bo w końcu to moim nudnym życiem nauczycielki te zawracają cudze głowy, choć to, co ciekawe, rozgrywało się w trakcie pisania. Często mnie pytają, jak spędzam wolny czas, a ja na złość mówię prawdę: no, wiecie, łażę po galeriach sklepów, po lekarzach albo do Multikina pójdę na film amerykański... Co? Boże, to tak jak wszyscy?! Ano – jak wszyscy. A można sobie z panem zrobić zdjęcie?
Czy można sobie z panem zrobić zdjęcie. To kolejna zagadka te zdjęcia. Owszem, chciałbym mieć zdjęcie z Nałkowską. Jednak mieć zdjęcie z kimś, o kim się dotąd słyszało tylko w mediach, to jakiś dowód, że ta osoba sra i sika tak jak my, na tym samym świecie. Wyszła na zdjęciu, więc istnieje. Jaka konkluzja? Oczywiście: „szlafrok mało używany chętnie sprzedam”. A tak po prawdzie: mam tego naprawdę dużo, dla wszystkich starczy!
Michał Witkowski – postinteligent, pisarz środka i Andrzej Gołota polskiej prozy. Debiutował zbiorem opowiadań „Copyright” (2001 r.), wydał powieści: „Lubiewo” (2005 r.), „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej” (2007 r.), „Margot” (2009 r.) i zbiór opowiadań „Fototapeta” (2006 r.). Mieszkał w Warszawie, obecnie wrócił na stare śmieci do Wrocławia. Ostatnio wydał kryminał satyryczny „Drwal”.