Pamiętając nowatorski, wręcz megaawangardowy występ pewnej polskiej piosenkarki na mistrzostwach świata, można domniemywać, że nie odpowiemy na pytanie, jaka to melodia: hymn czy hymen? Zawczasu więc warto pomyśleć o obsadzie, zwłaszcza że partnerzy z Ukrainy akurat w tym względzie mają klęskę urodzaju.
Niestrudzony badacz wymierających tradycji, etnograf i filozof Andrzej Bieńkowski od wielu lat tworzy archiwum muzyczne, podróżując po zapomnianych przez Boga i historię wioskach polskich i ukraińskich. Co jakiś czas na rynku można kupić płyty, będące świadectwem czegoś niespotykanego: autentyzmu. Niewyretuszowane, surowe jak mięso zapisy śpiewów i przyśpiewek są powalające. Zwłaszcza „Śpiewy Polesia” to po prostu orgazm – jak mawiają zwolennicy celibatu w momencie spotkania z czymś nadprzyrodzonym. Bo faktycznie nadprzyrodzone są skale i siły głosów następujących diw: Domyniki Czekun, Tatjany Waskowicz, Marii Łukaszownej Kuzmicz, Marii Michajłowej Dub i wielu innych mieszkanek wsi na Polesiu. Sam Bieńkowski podczas rejestracji sesji w chałupach, opuszczonych salach upadłych domów kultury lub wprost na kołchoźniczych ugorach wielokrotnie „wysiadł” – uległ awarii nowoczesny, czuły sprzęt, który zwyczajnie nie dawał rady rejestrować dźwięku wydobywającego się wprost z trzewi kobiet, które nie są już podlotkami.
Co ciekawe, tekst w tych śpiewanych a cappella pieśniach traktuje o utracie, śmierci, bezsensie życia, fatalistycznej kpinie. Niektóre ze śpiewających pań trudnią się fachem szeptunek – pomagają chorym. Być może dlatego pełno w tej muzyce defetyzmu i zwątpienia. Oto pierwsza lepsza fraza, w przekładzie mocno przybliżonym: „Posiałam mak, ale zarósł lebiodą. Wszystko, co robię, idzie na marne. Złego mam męża, zmarnowałam młode lata. To wina mojej matki, bo nie dała mi szczęścia, nie budziła rano”. Słuchając tego rodzaju wyznania, znajdujemy się na antypodach „Barki”. Nie jesteśmy również w stanie podjąć pieśni, gdyż panie nie tyle śpiewają, ile pozostają w nieco szamańskim transie, który przerywany jest czasami głośnym kaszlem. Po godzinie słuchania mięśnie twarzy są tak skurczone, że trzeba je rozmasowywać. Powstrzymywanie się od płaczu przez godzinę to trudna praca.
W tej umierającej tradycji wokalnej Polesia trzy komponenty tematyczne organizują całość ekspresji – śpiewy obrzędowe (wesela, Kupała), śpiewy sieroce, skargi młodych kobiet i pieśni kołchozowe. Metaforyzując nieco ten podział, można przyjąć, że to tetralogia opisująca nasze życie. Najpierw mamy entuzjazm (na przykład noc Kupały zakończoną późniejszym ślubem), później odmieniamy przez przypadki imiona utraty, skarżymy się najczęściej za późno, aż któregoś dnia życie kojarzy nam się tylko z przymusowym kołchozem, z którego nie możemy się wydostać. Ale bywa też zupełnie inaczej. Jak w pieśni z rejonu Rokitne w wykonaniu zespołu Tani Ruskiej: „Boli mnie główka, pewnie umrę. Ale idźcie i przyprowadźcię tę, którą kocham. Posadźcie ją przy mnie, może wyzdrowieję”. Nadzieja umiera faktycznie ostatnia.
Zawsze byłem głuchy na ludową tradycję. Polskie zaśpiewki kojarzyły mi się z buraczanym poczuciem humoru, jakąś przaśną rozrywką, serwowaną mieszczuchom w ramach agroturystycznej zgody narodowej. Oczywiście ta „ludowość eksportowa” ma niewiele wspólnego z autentycznymi lamentacjami, mruczanymi pod nosem w zaciszu gospodarstw, w okolicach Łowicza na przykład. Andrzej Bieńkowski otworzył mi uszy na zupełnie inny świat dźwięków, wydobywanych z głębi własnej starości, nieobliczony na żaden efekt sceniczny, poza jakąkolwiek kalkulacją artystyczną, bo o niczym takim te panie nie słyszały. Żyją albo żyły w epoce przedtelewizyjnej, gdzie to, co mówi sąsiad, jest najwyraźniej ważniejsze niż to, co bełkocze telewizyjny prezenter. Bełkoty tych pań (słuchacz polskojęzyczny rozpoznaje tylko onomatopeiczne podobieństwa słów) komunikują jednak znacznie więcej niż współczesne publikatory.
Wyśpiewują autentyczne doświadczenie egzystencjalne. Nie są obserwatorkami swoich wokalnych zmagań. Właściwie automatycznie wpadają w rodzaj wokalnego delirium, a przynajmniej tak czuje się słuchacz. Bo widzi przez dźwięk te wszystkie zabobonne przekonania, czuje, a nie rozumie fatum klęski i grozy życia, które zawsze jest niewystarczająco spełnione.
Te śpiewy wyrażają coś niemożliwego. Idealna muzyka dla budowniczych polskiej drugiej Irlandii. A poczucie humoru? Jest obecne w zaledwie paru fragmentach i często jawi się raczej jako rozpaczliwa omnipotencja w obliczu powszechnego Armagedonu, jak w zespole Fiodory Bogaszenko: „Teraz idzie młoda do komory po nowe ubiory, idzie do pokoiku po nowe chusteczki, ale pod nią ziemia drży i ugina się. A młoda ani drgnie”. I chyba podobnego samopoczucia należy życzyć przyszłej wykonawczyni lub wykonawcy piosenki inaugurującej Euro.
Jeżeli Ukraina wystawi którąś z pań z Polesia lub ich potomkinie, to spokojnie możemy oddać pola walkowerem. Zwłaszcza że ogłaszane raz po raz nowe gwiazdy polskiej wokalistyki są raczej trudno identyfikowalne, zagubione gdzieś między fotoshopem a jakimś romansem. I jeszcze się na to skarżą. Dla nich ten oto cytat z Jewdokiji Panaszewnej: „Słuchaj matko, czy to już nie po kozaku? Jak po kozaku, to i po mnie, w jednej mogile nas pochowajcie. Posadźcie na niej różowe kwiatki, żeby wiedziano: tak kochały się dziatki”.
Krzysztof Siwczyk (ur. 1977), jedyny w Polsce poeta, który jest jednocześnie krytykiem literackim, felietonistą oraz aktorem (zagrał świetnie głównego bohatera filmu Lecha Majewskiego „Wojaczek”). Ostatnio wydał tomik poezji „Koncentrat” oraz zbiór esejów i felietonów zatytułowany „Ulotne obiekty ataku”. Pracuje w Instytucie Mikołowskim znajdującym się w domu, w którym mieszkał Rafał Wojaczek.