Atmosfera wzniosła, wszak wszystkie zgromadziły się, aby świętować 40-lecie twórczości Elizy Orzeszkowej. Rygierowa (bo wtedy już zamężna) staje, patrzy na tłum debatujących kobiet i zaczyna mówić. Najpierw krytykuje starsze koleżanki, że rozmawiają od trzech dni o rzeczach oczywistych, a nie mają odwagi zająć się prawdziwymi problemami. Na przykład „zmianą cenzusu cnoty”.
Pierwszy dzwonek prowadzącej obrady przerywający referentce – halo, a cóż to za słownictwo. Ale młoda Nałkowska mówi dalej. Że podpisuje się, co prawda, pod nadaniem praw wyborczych i równouprawnieniem w każdej dziedzinie życia, ale wymaga od „porządnych kobiet”, aby zaczęły mówić swoim własnym głosem. I przestały dzielić kobiety. Dzwonek, po raz drugi, po raz trzeci. Zebrane coraz bardziej poruszone, zaczynają głośno komentować. A Zofia na koniec, już z grubej rury: macierzyństwo nie może być jedynym celem erotyki, żądamy prawa do rozkoszy. Maria Konopnicka ze swoją towarzyszką Marią Dulębianką wstaje i ostentacyjnie wychodzi z sali obrad. Zofia krzyczy: „chcemy całego życia!”, a hasło to staje się symbolem walki o prawa kobiet i jest aktualne jeszcze w XXI w.
Szok, skandal, jak taka młoda dziewczyna może psuć uroczysty zjazd. Miny markotnieją, końcowe przyjęcie zmienia formę, a środowisko kobiece dzieli się na zwolenniczki wystąpienia (jak Maria Turzyma czy Iza Moszczeńska) i te oburzone. Niejaki doktor Miklaszewski, który inicjował kampanie zwalczające prostytucję, powiedział, że Nałkowska żąda prawa do nierządu, że zachęca kobiety do rozwiązłości seksualnej, co prowadzi do upadku społecznego. Posypały się polemiki, komentarze, dyskusje kawiarniane i na łamach pism. Co to niby znaczy „całego życia”? A po co kobiecie aż tyle?
Aneta Górnicka-Boratyńska w książce o projektach emancypacji „Stańmy się sobą” rozwija to stwierdzenie za Marią Turzymą: to nie tylko prawa obywatelskie, ale i prawo do swojej cielesności. Nie tylko równość w wychowaniu chłopców i dziewczynek, ale również zniesienie zależności w małżeństwie. Tylko wtedy kobieta będzie mogła swobodnie dysponować sobą, w pełni umysłu i ciała. Będzie mogła wykorzystać swój energetyczny potencjał, jednak nastąpi to w momencie, kiedy ona sama zacznie mówić otwarcie o swoich potrzebach.
Formy takiej ekspresji Nałkowska upatruje w pisaniu i twórczości. Niczym francuska esencjalistka Helene Cixous twierdzi, że uwolnienie ciała jest zarazem uwolnieniem podświadomości i łączy się bezpośrednio z wolnością pisania. Tylko w ten sposób kobieta przestanie być – dla siebie, dla ludzi – nieustannie winna za wszystko, co robi. A wiadomo, zawsze jest coś źle, zawsze coś nie tak, czegoś jest za dużo, a znowu czegoś brakuje. Na przykład matka zbyt kochająca kastruje biedne dziateczki i uniemożliwia im pełny rozwój. Jeśli daje im swobodę, to jest wyrodna, ponieważ nie dba dostatecznie o dzieci. Kobieta wyzwolona erotycznie jest rozwiązła, rozpasana, ale ta, która tkwi w gorsecie skromności, określana jest jako zimna. Cixous jest mile histeryczna, krzyczy do kobiet: „pisz, pisz sobą”, i jest to głos rozlegający się w głowie każdej twórczyni, która siada przy komputerze lub staje przed sztalugami. Twórz, nie rozglądaj się na boki, nie słuchaj nikogo, słuchaj siebie.
Nie jestem pewna, czy to wystarczy, aby się wyzwolić naprawdę, na zawsze i w każdej dziedzinie życia, ale propozycja ponętna. Czemu nie spróbować oderwać się na chwilę od nudnej pępowiny zakazów, krytyki i norm społecznych. Czemu nie skoczyć na bungee natchnienia i przełamać reguły, które tak łatwo znieść. Nałkowska postulowała psychiczne wyzwolenie kobiet, którego świadectwem czy efektem będzie odwaga „strącenia poetycznej glorii” naszej fałszywej moralności i kobiecego rozmemłania. Okrzyk „chcemy całego życia” powinien być pierwszym okrzykiem, jaki wydaje dziewczynka po przyjściu na ten świat.
Ważnym problemem, który poruszyła w swoim wystąpieniu młoda Nałkowska, jest także brak solidarności między kobietami i litościwe czy „humanitarne” – jak je nazwała – patrzenie z góry na wszystkie te, które wybrały inny scenariusz życia. Inny niż ogólnie przyjęty, zatwierdzony pieczątkami i podpisami moralistów, księży i starszyzny. Te odstające od normy są „zwierzęce”: nie szukają spełnienia w oczach swojego dziecka ani nie wiszą na ramieniu bogatego męża. Stanowią o sobie i grają tylko w te gry, które opierają się na ich własnych zasadach. W żądaniu wolności indywidualnej, postawionym przez pisarkę, chodzi o odkłamanie i uwolnienie wewnętrznej energii. Nałkowska uwalnia siebie i innych w niemal całej swojej twórczości. My znamy tylko „Medaliony”, bo spiskowa teoria głosi, że akurat tam głosu o emancypacji nie ma.
A ja zastanawiam się, co by się stało, gdybym w szkole miała przerabiać na przykład powieść „Kobiety” lub „Romans Teresy Hennert”. Co by się stało ze mną i moimi koleżankami, stanowiącymi przecież większość czytelniczek w tym kraju. Dla nas jest choćby „Granica”, psychologiczny portret zależności kobiecych i ich specyficznych problemów, takich jak prawo do swojej seksualności, niezależność ekonomiczna czy relacje społeczne między płciami. Jest to również bardzo wnikliwe studium władzy, tej specyficznej i ukrytej hierarchii między ludźmi, która objawia się w każdej sferze życia. A najczęściej w domu, a najczęściej w związkach. Władza jest sprytna, trudno ją wytropić między miłością, wzajemnymi zależnościami i wspólnotą majątkową.
Ale nie w każdej szkole „Granica” to lektura obowiązkowa i zamiast tego czyta się wesołe przygody męskich herosów. Nie wiem, jak młode dziewczyny mają się w tym odnaleźć. Gdzie mają szukać swojej wolności indywidualnej i nauczyć się krzyczeć z całej siły. Bez głupiego rumieńca zawstydzenia.
Sylwia Chutnik, ur. w 1979 r., absolwentka Gender Studies, kulturoznawczyni, przewodniczka po Warszawie. Za debiutancką powieść „Kieszonkowy atlas kobiet” dostała w 2009 r. Paszport POLITYKI. Ostatnio ukazała się jej powieść „Dzidzia”.