Co to znaczy Apacz? – zapytał ośmiolatek, sięgając w sklepie po loda o tej nazwie. Nigdy nie słyszał o Winnetou. Z kolegami bawi się w „Star Wars” albo roboto-stwory Bionicle. Z klocków lego buduje kolejną świątynię z pułapkami jak z „Indiany Jonesa”. Zna, owszem, piosenkę z filmu o Bolku i Lolku „Dziki, Dziki Zachód” i widział Indian w „Piotrusiu Panu” Disneya, ale kiedy dostał pióropusz, nie bardzo wiedział, co z nim zrobić.
Rodzice, którzy wychowali się na indiańskiej literaturze, próbują nadrobić zaległości. Szukają w księgarni serii Karola Maya. – Czy to nazwisko pisze się jak miesiąc maj? – pyta zagubiona ekspedientka. Znajdują w końcu książki i filmy o Winnetou z lat 60. Nawet jeśli zaszczepią w dziecku indiańskiego bakcyla, to nie będzie go dzielić z rówieśnikami wychowanymi na grach i filmach z Cartoon Network. Może coś by zmieniło, gdyby Spielberg nakręcił remake „Winnetou”, a Lego wypuściło zestaw „Old Shatterhand”?
Ostatnia indiańska produkcja Disneya, czyli „Pocahontas” (1995), nie przywróciła tej mody. Przebrania Indian na balach szkolnych nie mają wzięcia. Jeden Indianin czy kowboj przypada na dziesięciu Supermanów czy Spidermanów, a najdroższym rarytasem są stroje z „Gwiezdnych wojen”. Tymczasem trzydziesto-, czterdziestolatkowie i starsi pamiętają, że Indianie byli kiedyś wszechobecni. Pojawiali się niemal w każdej młodzieżowej książce (u Nienackiego, Ożogowskiej i innych, zupełnie nieindiańskich autorów), w komiksie (pamiętny Tytus wchodzący do westernu „Strzały znikąd”), w harcerstwie zdobywało się indiańskie sprawności, tropiło wrogów, śpiewało indiańskie piosenki, budowało wigwamy.
Przynajmniej dla kilku pokoleń w Polsce literatura indiańska była przeżyciem formującym. Jedni zaczynali od „Winnetou” Karola Maya, inni od Coopera albo trylogii Szklarskich. „W dzieciństwie czytałem wiele powieści indiańskich, ale najlepiej pamiętam książki Longina Jana Okonia. W latach osiemdziesiątych jeszcze nie obrosły mitem, bo były świeże – trylogia o Tecumsehu wyszła po raz pierwszy w latach 1977–81, czwarta, dodana później, część »Płonąca preria« o Czarnym Jastrzębiu została wydana w 1986. Dzisiaj książki indiańskie ponoć odeszły do lamusa. Trzeba więc wobec tych trendów stanąć Okoniem” – pisze na swoim blogu Artur Nowaczewski. Książki indiańskie kojarzą się wielu osobom z przyjemnością czytania w czasie choroby, kiedy można było spokojnie pochłaniać kolejne tomy. To właśnie „Winnetou”, napisany w więzieniu na podstawie opowieści towarzysza z celi – sam Karol May nie był przedtem na Dzikim Zachodzie – stworzył obraz Indianina, który królował przez lata w wyobraźni europejskiej.
Dzielni i uciemiężeni
– W Europie, w dużej mierze za sprawą Maya, postrzegano Indian jako lud dzielnych wojowników, uciemiężonych przez cywilizację bladych twarzy – mówi historyk dr Piotr Walasek, specjalizujący się w historii Dzikiego Zachodu. – W Stanach było inaczej. W XIX w. jedni Amerykanie (np. James Fenimore Cooper) widzieli w nich rousseauowskich „szlachetnych dzikusów”, inni wyznawali zasadę: dobry Indianin to martwy Indianin. Większość plasowała się pomiędzy tymi dwiema skrajnościami. Gdy nastał kres Dzikiego Zachodu, Amerykanie poczuli nostalgię za Indianami, którzy niemalże zniknęli (zaczęto mówić o vanishing red manie). Widać to choćby po westernach – po II wojnie światowej hollywoodzcy Indianie coraz częściej są ofiarami. W poczuciu winy tkwi główna różnica: dla Europejczyka Indianie to ludzie, których ktoś skrzywdził, dla Amerykanina to ludzie, których skrzywdzili jego przodkowie.
Obraz Dzikiego Zachodu, który stworzył Karol May, nie miał wiele wspólnego z rzeczywistością, ale był literacko przekonujący. „Książki Maya są dla młodego człowieka kapitalne. Powiedzcie szczerze, czy zainteresowalibyście się Indianami, gdybyście zaczęli od grubego tomiska, które na wiele stron rozpisuje się o zwyczajach, nazwach, wydarzeniach historycznych? Wątpię” – pisze na forum skupiającym sympatyków Indian Crystiano. Na tym samym forum ujawnił się też niespodziewanie były członek jednostki specjalnej GROM, który wykorzystywał w czasie akcji sposoby Winnetou i dzięki temu – jak twierdzi – nieraz uszedł z życiem. „Moją pierwszą książką o Indianach było »Złoto Gór Czarnych« Szklarskich, a nie książki Maya. I kiedy czytałem Maya, to zaraz włączała mi się lampka: Jak to? Przecież u Szklarskich Dakotowie byli dobrzy, a tutaj są źli? Nie podchodziłem do Maya bezkrytycznie” – dodaje ktoś o pseudonimie Mała kopa.
Każdy autor powieści indiańskich miał swoje ulubione plemię, które faworyzował. May pisał z uwielbieniem o Apaczach, Szklarski o Siuksach. „Trylogia Szklarskich jest o tyle ciekawa, że pojawiają tam się autentyczne postacie i zdarzenia – choćby bitwa pod Little Big Horn. To smutna książka, jak cała historia dumnego narodu Indian” – przyznaje Sympatyk. „Winnetou„ też nie kończy się happy endem. Nie jest to bowiem powieść przygodowa której bohater wpada w tarapaty i zwycięsko z nich wychodzi, ale prawdziwy Bildungsroman, czyli opowieść o dojrzewaniu i formowaniu osobowości. Old Shatterhand, alter ego autora, początkowo jest zwykłym żółtodziobem, dopiero pod wpływem mistrza zdobywa wiedzę i odkrywa swoje wyjątkowe zdolności. „Znam jeszcze smutniejsze książki – twierdzi Mała kopa. »Odwaga« Nory Szczepańskiej w smutku jest niedościgniona, a zarazem najprawdziwsza, bo Indianie są tam zwykłymi ludźmi, a nie herosami. Dosłownie, jakaś czarna dziura zionie z tej książki. Może tylko powieści Coopera mogą się z nią równać”.
Tomahawk od wuja
Paradoksalnie, mit Dzikiego Zachodu i czerwonoskórych funkcjonował w Polsce dłużej niż na Zachodzie. Nawet już po śmierci klasycznego westernu w polskiej wyobraźni ten mit był nadal aktualny i użyteczny. W takim kontekście można było do woli pisać o Ameryce. W książce Wiktora Woroszylskiego „I ty zostaniesz Indianinem” z 1960 r. pojawia się tajemniczy wuj z Ameryki, który wręcza bohaterowi tomahawk (kolejne nieznane dzisiejszym dzieciom słowo).
Najważniejsze jednak w polskiej popularności Indian było nasze współczucie dla uciśnionych i walczących o wolność. Mieliśmy zresztą też legendę polskiego Indianina, Stanisława Supłatowicza, czyli Sat-Okha, który podobno wychował się wśród Indian, ale i walczył w AK. Łączył więc dwie najlepsze tradycje. – Popularność Indian w Europie narodziła się jeszcze na długo przed II wojną światową (świadczą o tym choćby wspomnienia Kornela Makuszyńskiego). W bloku wschodnim owa popularność była kontynuacją tej przedwojennej, toteż kult dzielnego Indianina w Europie Wschodniej i Zachodniej wyglądał podobnie. Po naszej stronie żelaznej kurtyny mógł być ten kult jakoś podtrzymywany przez oficjalną propagandę, dla której Indianie byli niejako pierwszymi ofiarami amerykańskiego imperializmu. Jednak wydaje mi się, że społeczna fascynacja Indianami żyła raczej własnym życiem – mówi Walasek.
Indiańskość mogła się wtedy wręcz kojarzyć z NRD, bo tam nakręcono wiele tzw. czerwonych westernów. Widz polski był więc przyzwyczajony, że kowboje i Indianie krzyczą po niemiecku: „Halt!”. To stamtąd przywoziło się też, jak mówią znawcy, najlepsze figurki Indian i drewniane forty amerykańskiej kawalerii. O ile każdy chciał wtedy zostać Indianinem, o tyle niekoniecznie każda dziewczynka chciała być Indianką. W filmie „Piotruś Pan” stara Indianka przywołuje do porządku Wendy, która chce tańczyć przy ognisku: – Squaw, przynieś drzewo na opał! O wiele ciekawiej było więc być Indianinem, który walczył i tańczył, niż Indianką, którą wykradano, przywiązywano do słupa albo odsyłano do lasu po drzewo.
Indiańskie fascynacje zaczęły tracić na sile po 1989 r. Całkowicie zmieniła się kultura młodzieżowa – upodobniła się do zachodniej. Przyszły nowe mody, jednak żadna nie stworzyła już tak całościowego i wychowawczego modelu jak ten indiański.
Niebiescy czerwonoskórzy
Dziki Zachód jednak nie przestał istnieć, tylko się przemieścił i rozszerzył – teraz obejmuje cały kosmos. Indiańskie elementy można odnaleźć choćby w „Gwiezdnych wojnach”, w których pojawiają się rozmaite dzikie plemiona z odległych galaktyk. To właśnie ten cykl Lucasa jest punktem odniesienia, podstawą wiedzy dla ośmiolatka, którego rodzice wprowadzają w świat Indian. – O, takie same zwyczaje mieli w „Gwiezdnych wojnach” – zauważa zadowolony, kiedy w filmie „Winnetou” Indianie palą zwłoki zmarłego wodza. „Gwiezdne wojny” stały się dla kolejnego pokolenia nową opowieścią o dorastaniu. Bohater Luke Skywalker musiał przejść rozmaite próby pod okiem mistrza Yody, by zasłużyć na miano rycerza Jedi i odkryć swoje nadludzkie umiejętności.
Nowi Indianie, którzy zamieszkują odległe planety, pojawili się w jednym z najgłośniejszych filmów ostatniego roku, w „Avatarze”, który nazwano antywesternem. Znowu ludzkość próbuje zniszczyć rdzenną cywilizację obcej planety, tak jak wtedy, gdy biały człowiek zawłaszczał tereny rdzennych Indian. Czerwonoskórzy (tym razem niebiescy) nie zniknęli więc całkiem, w kulturze masowej niby nie istnieją, ale co rusz natykamy się na ich ślady. Okazuje się też, że współczesne dzieci można zarazić bakcylem indiańskim. Nie szkodzi, że Indianie nie są już modni – siła tej literatury działa równie mocno jak za czasów ich rodziców. Jeśli więc ośmiolatek zapyta was, kto to jest Apacz, odpowiedzcie, że to członek indiańskiego plemienia. I jeszcze tego samego wieczoru zacznijcie z nim czytać tom pierwszy „Winnetou”.
Kanon podstawowych lektur indiańskich
1. Karol May Winnetou
2. Alfred i Krystyna Szklarscy, trylogia Złoto Gór Czarnych („Orle pióra”, „Przekleństwo złota” i „Ostatnia walka Dakotów”) oraz Tomek na wojennej ścieżce Alfreda Szklarskiego
3. James Fenimore Cooper Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka („Pogromca zwierząt”, „Ostatni Mohikanin”, „Tropiciel śladów”, „Pionierowie” i „Preria”)
4. Longin Jan Okoń, trylogia o Tecumsehu („Tecumseh”, „Czerwonoskóry generał”, „Śladami Tecumseha”)
5. Nora Szczepańska Sprzysiężenie Czarnej Wydry i inne
6. Jan Szczepański Czarne wampumy głoszą wojnę, Dopóki trawa rośnie, dopóki rzeki płyną
7. Sat-Okh Ziemia Słonych Skał, Biały mustang i inne
8. Wiesław Wernic Gwiazda trapera i inne
9. Adam Bahdaj Dan Drewer i Indianie
10. Arkady Fiedler Ryby śpiewają w Ukajali, Kanada pachnąca żywicą, Spotkałem szczęśliwych Indian