Badania terenowe przeprowadziłam z konieczności, próbując przerejestrować samochód. Do urzędu zgłosiłam się z zestawem dokumentów, pobrałam numerek i wyczekałam anonsu na elektronicznej tablicy. Idąc w stronę młodego pana za biurkiem, myślałam z ulgą, że w czasach, które wciąż mam w pamięci, zamiast numerków zalecało się używanie zestawu łokci, a urzędniczka, oddzielona od ludności szybą, dudniła przez nią domagając się niemożliwego, czyli kolejnych zaświadczeń i świstków.
Pan za biurkiem przywitał mnie milczeniem, więc wyłuszczyłam swoją sprawę.
– Trzeba było wypełnić wniosek – skarcił mnie na wstępie. Zabrałam się za wypełnianie wniosku przy nim. To pogłębiło milczenie, od którego zaczęły mi się trząść ręce, aż, gmerając wśród niezrozumiałych szeregów cyfr, oznaczających numer silnika i inne, nie wytrzymałam. – Czy mógłby mi pan pomóc znaleźć te parametry? – zapytałam. – Szybciej by poszło.
– Tu jest wszystko napisane – pan wrócił do milczenia i patrzenia, w którym doszukałam się pogardy i dezaprobaty.
Po kilku minutach stało się jasne, że brakuje mi kolejnego dokumentu. Przeszukałam w pamięci dom, ale nigdzie czegoś takiego nie znalazłam. – A co, jeśli w ogóle nie mam tego dokumentu? – zapytałam.
Pan uśmiechnął się z wyższością: – To będzie się pani wtedy martwić.
– Wolę wiedzieć teraz. Jeśli potrzebne będą inne dokumenty, mogłabym je od razu przywieźć z domu.
– Wypełni pani oświadczenie, że dokument został zgubiony. Pod odpowiedzialnością karną. O ile naprawdę pani zginął – oczy pana błysnęły podejrzliwością.
– Skąd mam wziąć druk na oświadczenie?
– Jest pani pewna, że nie ma tego dokumentu?...
Poczułam, że się czerwienię. Ach, to wmówione poczucie winy!
– Do której czynny jest urząd? – zmieniłam temat.
– To ma pani ten dokument czy nie? – taksująco-podejrzliwy wzrok stawał się namolny.
– Zadałam panu pytanie...
– Nie – przerwał urzędnik ostrzegawczo. – Pani mi tu nic nie zadaje. My tu sobie rozmawiamy.
Byłaby to kolejna opowieść o wszechwładnym urzędniku i zastraszonym obywatelu, gdyby nie to, że powrót do urzędu z wymaganym dokumentem wzbogacił mnie o garść obserwacji. Urząd dzielnicy – obszerny, wyposażony w świetlne numerki i szereg stanowisk – obsadzony był stosunkowo młodymi urzędnikami. „Meldunki”, „Świadczenia rodzinne” i „Fundusze alimentacyjne” obsługiwały kobiety, w „Rejestracji pojazdów” zasiadali również mężczyźni. Ci ostatni załatwiali sprawy głośniej niż ich koleżanki. „Dowodzik potrzebny, bo my tu musimy stwierdzić, czy pan jest panem...” – męski głos docierał z okienka aż do środka sali, gdzie tkwiłam z numerkiem.
Starsi klienci podchodzili do okienek w służalczym przykurczu, który za komuny pozwalał (lub nie) coś załatwić. Średnie pokolenie reprezentowali głównie panowie, jakich nie sposób spotkać poza Polską: prowadzi ich zwykle brzuch, stopy obute są w sandały bądź klapki, a do tego w skarpety, ramiona podane na boki mają równoważyć pakunek z przodu. Całość robi silne wrażenie zadowolonej z siebie, bo nosi naciąganą etykietkę „postawnego mężczyzny”, a taki musi podobać się kobietom. Dlatego spojrzenia rzucane na boki przez brzuchatych panów są spojrzeniami kogutów.
Ale kury w Polsce nie są szare. Kobiety, które siedziały ze mną w urzędzie meldunkowym, były z reguły zadbane, w miarę szczupłe, miały świeże fryzury, dobrane do strojów oprawki okularów, pomalowane paznokcie. Gdzie brzuchatym obywatelom do nich! Jednak to ci ostatni obrzucali je zaczepno-agresywnym wzrokiem – a one spuszczały oczy.
Kiedy przyszła moja kolej, postanowiłam przejąć tę taktykę. Popatrzyłam na pana za biurkiem w twardym milczeniu, a on... spuścił wzrok. A więc znalazłam swoje „Sezamie otwórz się” – odgadłam właściwą mowę ciała, czyli agresywno-zaczepny wzrok i ton. Tylko rozeprzeć się po drugiej stronie biurka nie mogłam, bo rozpostarcie ramion na boki u kobiety powoduje wypchnięcie do przodu biustu. To dla męskiej populacji sygnał, by się gapić, na co nie mogłam sobie pozwolić, bo to spowalnia tok załatwiania urzędowych spraw.
Wniosek nasunął mi się smutny: gdy mężczyźni wchodzą w zawody kobiece, przenoszą do nich zachowania charakterystyczne dla swojej płci. Pan, który miał przerejestrować moje auto, zasugerował, że jako petentka nie mam praw, bo „my tu sobie rozmawiamy”. Zlekceważył rolę urzędnika, za którą płacą mu pensję, i wszedł w rolę koguta. Może się wściekł, że rejestruję samochód, a więc przybędzie kolejna „baba za kierownicą”?
Gdy kobiety wchodzą w męskie zawody, zwykle czują się w obowiązku zapomnieć o tym, że są kobietami.
Wychodząc z urzędu, wciąż miałam minę, dzięki której wygrałam batalię: ściągnięta twarz, która pozwala odbijać agresywne spojrzenia i nie spuszczać wzroku. Nic dziwnego, że wchodzący z plikiem dokumentów młodzieniec o kulturalnym wyrazie twarzy na mój widok cofnął się, przerażony. Złapałam się za głowę – no tak, weszłam między wrony, zakrakałam jak one!... Ale nie zdjęłam w porę maski – i nastraszyłam biednego inteligenta.
Wtedy pomyślałam, że przy okienku „Informacja” w urzędach powinno się rozdawać instrukcje zachowań dla klientów. Obok opisu mowy ciała, z jaką mogą się spotkać, powinny znaleźć się porady, jaką minę przybrać. Grubym drukiem powinno się wytłuścić, żeby nie zapomnieć miny – jak maski – zmienić przed wyjściem. Akcja ulotkowa obowiązywałaby do czasu, aż obsługa będzie profesjonalna.
Grażyna Plebanek (ur. 1967 r.). – pisarka, autorka powieści: „Pudełko ze szpilkami” (2002 r.), „Dziewczyny z Portofino” (2005 r.), „Przystupa” (2007 r.). Ostatnio w wydawnictwie W.A.B. ukazała się jej książka „Nielegalne związki”. Mieszka w Brukseli.