Książki

Mamuśki po „Zmierzchu”. Szczepan Twardoch o osobliwym fenomenie

materiały prasowe
Stosy brudnych naczyń w zlewie, pizza na obiad, dzieci zaniedbane. A one czytają „Zmierzch” Stephanie Meyer i marzą, że ich mężowie są wampirami. O co tu chodzi?

Mam dobry pomysł dla filmowców, którzy nie wiedzą czym się powinni zająć, a szukają scenariusza na kinowy hit. Niech nakręcą film o tym, jak w prowincjonalnym Cave Creek w Arizonie, a więc na pustyni, powstał cykl powieści, które na całym świecie sprzedały się w nakładzie stu milionów egzemplarzy. W takiej historii byłoby wszystko, czego trzeba braciom Coen – a ich ekscentryczny styl dodałby całości dodatkowo odrobinę pieprzu.

A zatem: oto Stephenie Meyer, przeciętnie atrakcyjna, trzydziestoletnia mormonka, amerykańska housewife, która - z racji swojego wyznania - nie pije alkoholu, nie pali i podobno nigdy nawet nie obejrzała filmu, oznaczonego jako R-Rated (czyli takiego, na który młodzież poniżej siedemnastu roku życia wpuszcza się, ale tylko w towarzystwie osoby dorosłej). Kiedyś, dawno temu, pracowała zawodowo jako recepcjonistka w agencji nieruchomości. Potem żadnej innej pracy poza domem już nie było. Od dziewięciu lat ma męża, księgowego, poznali się na studiach, ma synów. Pewnej nocy miała zaś sen: śni się jej wampir, oczywiście przystojny, szaleńczo zakochany w „ludzkiej” dziewczynie.

I Stephenie, trzydziestoletnia, pustynna housewife z Arizony, czuje, że musi ten sen zapisać. Chociaż wcześniej nigdy w życiu nie napisała nawet najmniejszego opowiadanka. Więc zaczyna pisać, zapis snu rośnie, pisze nocami, w dzień zajmując się domem. Pisze - podobno - nawet jedną ręką, w drugiej niańcząc dziecię. Pisze trzy miesiące, a potem rozsyła plik do piętnastu różnych agencji literackich. Na co liczy?

Pewnie na to, na co każdy z rzeszy nigdy nie wydanych autorów – będzie absolutnie szczęśliwa, jeśli kiedyś w ogóle uda jej się zobaczyć własne nazwisko na okładce książki. Więc wysyła plik do agencji i czeka.

Reklama