Zima ledwie przeciągnęła białym paznokciem od Bugu po Odrę, a kraj nasz nieszczęsny padł na kolana i ogłosił kapitulację. Zapomniał o swoich korzeniach, które przed tysiącami lat wyrosły z lodowca. Ubzdurał sobie, że może zostać śródziemnomorską wyspą na wschodzie Europy. W wielu miejscach raptem zabrakło prądu. Popołudniami puchate połacie RP ginęły w mrokach średniowiecza. Nie pomagały gorączkowe śledztwa CBA, ponieważ kto, jak kto, ale zima nie bierze łapówek. Świece w wielkim stylu wróciły do łask.
No i dramat gotowy! Pojawiło się fundamentalne pytanie: co robić?! Co robić, poza dłubaniem w nosie, przez długie godziny zimowych wieczorów, gdy światła brak i nie te czasy, żeby po peerelowsku podnosić demograficzne wskaźniki. Telewizor nie działa, radio nie gada, komputer i komórką milczą jak zaklęte. Ze świecą szukać choćby takiej Anastazji Pietrownej z „Martwych dusz”, która litościwie podrapałaby w pięty, przywołując sen. Wraz z nadejściem ciemności nuda nachodzi domostwa, a w sercach mieszkańców zagnieżdża się upiór Obłomow. Nuda jest największą cywilizacyjną chorobą, gorszą niż trąd.
Co robić więc?… Co robić?!…
Od wieków ludzkość miała na nudę, dramaty i kataklizmy jedno skuteczne wyjście: opowiadać! Wyżywać się oralnie! Gawędzić, banialukować dla czystej przyjemności obcowania z żywym słowem, zazwyczaj na przekór życiu. Czas mijał szybciej i jakoś lżej robiło się na duszy tym, co nadstawiali ucha. Tak postępowali bohaterowie „Dekameronu”, gdy na świecie szalała zaraza. Nie inaczej radziły sobie zgnębione przez los postacie z „Opowiadań kołymskich” Szałamowa. Człowiekowi można zabrać wszystko – zdrowie, pieniądze, godność, nawet prąd! Jednak nie można pozbawić go opowieści. Również sztuka konwersacji, obowiązkowa w minionych stuleciach, zasadzała się na przekonaniu, że ludzie spotykają się na dłużej niż pięć minut i że powinni rozmawiać, przeglądać się w swoich opowieściach niczym w lustrach.
A dzisiaj? Ledwie wuj na imieninach przeciągnie anegdotę, już mu przerywają inni biesiadnicy: że za długa, że ciągnie się jak flaki z olejem. Wyjście na papierosa wystarczy, żeby nagadać się za wszystkie czasy. W pociągu największym niebezpieczeństwem jest nie złodziej, nie opóźnienie, lecz współpasażer, którego bierze ochota, by opowiedzieć swoje życie do siódmego pokolenia wstecz. Firmy przewozowe przezornie puszczają w autokarach filmy na DVD, żeby gaduła miał ograniczoną możliwość molestowania słowem podróżnych. Strzeżemy zazdrośnie swoim małżowin, nie chcemy z ucha robić użytku i wstrętem napawa nas konieczność otwarcia się na obcą, nieskrępowaną opowieść. W kawiarni lub pubie zawsze wybieramy wolny stolik, a podchmielony gość, który szuka spowiednika, to namolny typ. Jeśli już trzeba czegoś wysłuchać, liczą się szybkie i zwięzłe komunikaty, wypuszczane serią jak z karabinu maszynowego. Zasada teledysku zaczyna rządzić ludzką gawędą. A mówić należy – bagatela! – oryginalnie, co w dobie postmodernizmu, cytatów, parafraz jest czystą utopią. I tak koło się zamyka.
Piszę o tym, ponieważ w ubiegłym roku pojawiła się książka Rabiha Alameddine’a „Hakawati, mistrz opowieści” – jakby wbrew zjawisku atrofii słowa. Zaintrygował mnie fenomen zawodowych opowiadaczy, mający swe źródło w arabskiej tradycji. Rzecz wygląda nadzwyczaj prosto: siadasz przy kawiarnianym stoliku naprzeciw mistrza i słuchasz, co ma do opowiedzenia. Dajesz się uwieść bajaniu. Urzeknie cię opowieść – płacisz. Zaczniesz się nudzić po kilku zdaniach – opuszczasz stolik i mistrza. Ponoć w kolebce oralnej tradycji magowie gawęd dorabiali się zawrotnych fortun – tak wielki był popyt. Czy jednak u nas, w zachodniej kulturze, która odchodzi od słowa i ceni sobie bardziej płatnych morderców niż płatnych opowiadaczy, taki mistrz miałby audytorium? Tendencja jest raczej odwrotna: płacisz, nie żeby słuchać, ale żeby być wysłuchanym, żeby się wygadać. Świadczą o tym coraz lepiej prosperujące gabinety psychologiczne, wróżkarskie, astralne oraz ilość chętnych na najróżniejsze kursy autoprezentacji.
Przeprowadziłem sondę wśród znajomych pytając ich, czy skorzystaliby z usług hakawatiego. Zdecydowana większość reagowała sceptycznie, wyrażała głęboką wątpliwość, że ktoś mógłby ich wciągnąć w opowieść. I jeszcze za to płacić? Wyniki sondy mogłyby również z powodzeniem posłużyć do opisu czytelnictwa między Odrą a Bugiem. Wszak literatura to nic innego tylko człowiecza opowieść przełożona na język pisma.
Co to wszystko ma wspólnego z zimową apokalipsą, która spadła na nieszczęsny kraj? Niech mnie prąd kopnie – związek jest kongenialny! Brak elektryczności, odcięcie od sztucznego świata wizji i fonii, transmisji bitów i esemesów daje niepowtarzalną szansę na pojawienie się domowych hakawatich. Niech ojciec powie coś więcej ponad onomatopeję lub równoważnik zdania. Niech córka lub syn zamiast milczenia, co ponoć jest złotem, wybiorą srebro mowy. Niechże żona, zamiast wiercić się w papilotach na łóżku, zagrzmi tubalnie do męża, cytując Alameddine’a: „Słuchaj. Będę teraz twoim bogiem. Pozwól, że zabiorę cię poza kres twojej wyobraźni”. Niech zagrzmi i patrzy, jak mężowi rosną uszy. Opowieść to forma rytualnej więzi z otoczeniem, a nudę można zwalczyć tylko w jeden sposób – trzeba ją zagadać. Należy też zauważyć, że jest to rozwiązanie bardzo ekologiczne: wystarczy jeden język, jedno ucho i dwa wygodne krzesła (lub łóżko). Opowieści mogą być recyklingowane.
Gdy już zima odpuści i włączą ten prąd, warto czasami świadomie wykręcić korki, by wcielić się w rolę hakawatiego albo słuchacza. Najpierw na godzinkę, później na dwie, aż wreszcie – na cały wieczór. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za rok niestraszne będą nawet tysiące i jedna noc bez prądu.
Mariusz Sieniewicz, ur. w 1972 r., jest autorem powieści „Prababka”, „Czwarte niebo”, „Rebelia” i zbioru opowiadań „Żydówek nie obsługujemy”. Był trzykrotnie nominowany do Paszportu „Polityki”.