Znamy już niemal całą twórczość Elfriede Jelinek, powieści świetne, takie jak „Pianistka” czy „Amatorki”, i okropne, brzmiące jak parodia, takie jak „Pożądanie”. „Dzieci umarłych” należą do tej lepszej i ważniejszej części jej twórczości. Napisana w 1995 r. powieść składa się z obrazów zrodzonych z furii i wściekłości wobec Austrii, w której przeszłość kładzie się cieniem na teraźniejszość. Przeszłość, czyli brak rozliczenia z nazizmem, bo „jesteśmy tylko sąsiadami”, do tego dochodzi samozadowolenie, miłość do Niemiec: „tak kochamy ten kraj, że go tu sobie trochę przenieśliśmy”, i austriackie uwielbienie natury, bo „natura jest swoją, własną pamiątką i sklepem, w którym ją się kupuje”. A pod dywanem kryją się trupy.
Rzecz dzieje się w malowniczej alpejskiej miejscowości, w pensjonacie, tyle że zamiast turystów krążą tu nieżyjący: Gudrun, Karen, Edgar i inni. Ta powieść nie tyle toczy się, co pączkuje obrazami kopulacji, zjadania, grzebania w kościach. Niesłychany jest obraz, kiedy strumień pożera Karen. Kopulacje, jak to u Jelinek, przypominają rozpad materii, mięsa, tym razem jednak nie są aktem poniżania kobiety. Jelinek autoironicznie komentuje: „kobieta i mężczyzna mają taki sam udział w tej sprawie, proszę mi niczego nie sugerować”.
W tej powieści ironia i metaforyka Jelinek są wyśmienite – Jelinek kąsa z najwyższą siłą. Furia zalewa strony jak lawina, która naprawdę spada na to sielskie miejsce. Jelinek, jak zwykle, dręczy swoich bohaterów, ale i czytelników, prowadząc ich przez niemal 700-stronicowy kolaż obrazów i cytatów. Ta książka bardziej przemawia więc we fragmentach niż w całości. Można docenić wywrotową siłę narracji Jelinek. Jednak nie sposób uniknąć porównania z Thomasem Bernhardem, który mocniej potrafił dotknąć tych samych ciemnych punktów na mapie Austrii.
Elfriede Jelinek, Dzieci umarłych, przeł. Agnieszka Kowaluk, W.A.B., Warszawa 2009, s. 664