Wydawałoby się, że o nowojorskiej mafii rozrastającej się w błyskawicznym tempie w okresie afery Watergate powiedziano już w kinie wszystko. Głównie za sprawą obrazoburczych filmów Martina Scorsese, dla którego ta tematyka stanowiła cenne źródło inspiracji.
Oglądając mafijną sagę „American Gangster” Ridleya Scotta o niejakim Franku Lucasie, który zbudował wtedy na Wschodnim Wybrzeżu największe imperium handlujące kokainą, odnosi się wrażenie osobliwego déjà vu. To jakby połączenie „Ulic nędzy”, „Serpico” i „Ojca chrzestnego” w jednym. A zarazem jest to niesłychanie ciekawa historia nowojorskiej przestępczości, ukazana tym razem od strony Afroamerykanów. Denzel Washington gra zamkniętego w sobie, bezwzględnego mafioso, który przez lata był zaufanym kierowcą bossa Bumpy Johnsona. I kiedy ten umiera, znajduje sposób, by zająć jego miejsce.
Pomysł na sprowadzanie bezpośrednio z Wietnamu narkotyków jest tak bezczelny i genialny w swojej prostocie, że błyskawicznie przynosi mu sukces. Tworzy rodzinny biznes, którego zasadami są: nieafiszowanie się bogactwem, unikanie jakiegokolwiek rozgłosu i lojalność zaufanych ludzi. Obłaskawia zazdrosnych szefów konkurencyjnych gangów i bez problemów wymusza przychylność policji, co ujawnia z kolei jedyny sprawiedliwy gliniarz grany, jak zwykle brawurowo, przez Russella Crowe’a. Pojedynek tych dwóch osobowości to nie jedyna atrakcja filmu. Podobnie jak głośny „Zodiak” epopeja Scotta tworzy w sumie nowy, zdecydowanie pełniejszy obraz tamtych lat. Rozlicza burzliwą epokę kontestacji z błędów i kłamstw mediów, pokazuje kulisy skorumpowanych działań policji i cynizm gangsterów umiejętnie wykorzystujących społeczny zamęt wywołany wojną i obyczajowym chaosem.