Oparty na przebojach Beatlesów musical wydaje się pomysłem, który może przyjść do głowy każdemu libreciście. I aż dziw bierze, że dopiero 37 lat po rozwiązaniu legendarnego zespołu podjęła się tego Amerykanka Julie Taymor, utalentowana reżyserka broadwayowska, która regularnie, choć rzadko, próbuje także swoich sił w kinie („Frida”, „Titus”). Taymor wybrała 33 piosenki liverpoolskiej czwórki i czerpiąc inspirację raczej z ich ducha niż zawartej w słowach treści stworzyła fascynujące widowisko poświęcone epoce kontrkultury.
Chłopak o imieniu Jude, marzący o karierze artysty malarza (Jim Sturgess), opuszcza rodzinny Liverpool i ląduje w amerykańskim uniwersytecie Princeton. Nie po to jednak, by studiować, tylko odszukać tam swojego ojca, prostego robotnika, który nie wie nawet o jego istnieniu. Trwa wojna w Wietnamie, czasy sprzyjają kontestacji, młodzież próbuje różnych eksperymentów, więc Jude bez ważnej wizy i grosza przy duszy, lecz ciekaw świata, trafia do nowojorskiej komuny, gdzie zaznaje rozkoszy hipisowskiej rebelii. Zakochuje się w działaczce radykalnej grupy pacyfistów (Evan Rachel Wood) i próbuje wybronić jej brata przed wcieleniem do armii.
Niektóre wątki „Across the Universe” są zaczerpnięte z „Hair”, inne luźno kojarzą się z „Moulin Rouge”, w sumie jednak wrażenie jest bardzo pozytywne. Muzyka Beatlesów nie pełni roli atrakcyjnego przerywnika akcji, tylko wyznacza linię fabularną filmu. Aktorzy spisują się znakomicie, na uwagę zasługują występy Bono, Joe Cockera, Salmy Hayek w nietypowych dla siebie, epizodycznych rolach. Choć przez minione dekady fala beatlemanii nieco osłabła, jednak przy słuchaniu i oglądaniu „Across the Universe” niejednemu łza się w oku zakręci.