Ta kameralna tragikomedia z niespiesznie toczącą się akcją na skalistej wyspie u zachodnich wybrzeży Irlandii w pierwszej chwili sprawia wrażenie oczywistości, ale długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Wyrażone w niej emocje są tak autentyczne, że trudno nawet dostrzec, kiedy sytuacyjny absurd i rozbawienie zamieniają się w smutek i gorzką refleksję. Rzecz opiera się w zasadzie na jednym motywie konsekwentnie rozwijanym od pierwszej do finałowej sceny, dotyka tematu nierównej przyjaźni dwóch dojrzałych mężczyzn. Zakwestionowanie znajomości ugruntowanej wspólnymi spotkaniami w knajpie, muzykowaniem, rozmowami, a więc rytuałami, które weszły w krew niczym uczestnictwo w cotygodniowym nabożeństwie, dla odrzuconego wiejskiego głupka (Colinowi Farrellowi należy się za tę rolę Oscar) oznacza dosłownie zawalenie się świata. Nie rozumie, dlaczego tak się stało, ani nie poczuwa się do winy. Czuje się skrzywdzony, nie chcąc być ofiarą. Podkreślmy – nie chodzi o ukrytą miłość gejowską. Relacje bohaterów są stricte braterskie.
Duchy Inisherin (The Banshees of Inisherin), reż. Martin McDonagh, prod. Irlandia, USA, Wielka Brytania, 114 min