Ponoć Audrey Niffenegger swoją debiutancką, wydaną w 2003 r. powieść o kobiecie żyjącej z mężczyzną cierpiącym na genetyczną przypadłość, której skutkiem są niekontrolowane podróże w czasie, napisała w reakcji na swoje niesatysfakcjonujące związki romantyczne. I w niektórych recenzjach przewija się feministyczny odbiór jej książki – krytyczne spojrzenie na promowany przez wieki model relacji, w którym kobieta jest podporządkowana mężczyźnie, organizuje swoje życie wokół niego, czeka, jak w micie o Penelopie i Odyseuszu. Częściej jednak „Żona podróżnika w czasie” była postrzegana jako apologia miłości i melodramat, taką perspektywę przyjęła i wzmocniła ekranizacja z 2009 r. („Zaklęci w czasie”, z Rachel McAdams i Erikiem Baną w głównych rolach).
Steven Moffat – scenarzysta „Doktora Who” i serialowego „Sherlocka” – wielki fan tej historii, patrzy na związek Clare i Henry’ego trochę bardziej krytycznie, ale tylko trochę. Tymczasem już w pierwszym odcinku pojawia się wątek, który każe się głęboko zastanowić nad sensem powrotu do tej opowieści. Otóż kiedy bohaterowie się poznają, Clare (artystka) ma 20 lat, a Henry (bibliotekarz) 28. Dla niego jest to ich pierwsze spotkanie, ale dla niej – 153. Gdyż starszy, 40-letni Henry odwiedzał ją, podróżując w czasie, odkąd skończyła sześć lat, niejako formując na swoją przyszłą żonę. Brzmi to kiepsko, a twórcy – i scenarzysta, i grający bohaterów Rose Leslie (Ygritte z „Gry o tron”) i Theo James (filmy z serii „Niezgodna”) – nie zadbali ani o wiarygodny komentarz, ani o silne emocje. Jest niezręcznie i letnio.
Miłość ponad czasem (The Time Traveler’s Wife), twórca Steven Moffat, reż. David Nutter, 6 odc., HBO Max