Reżyserski i aktorski dorobek Kennetha Branagha dzieli się na dwie, wydawałoby się, niekompatybilne części. Z jednej strony wytrawny inscenizator Szekspira, twórca kameralnych dramatów, takich jak „Belfast” (który na ekrany polskich kin trafi za kilka tygodni). Po drugiej stronie Branagh w wersji komercyjnej: niemiłosiernie szarżujący na ekranie w rolach rosyjskich gangsterów, zaś za kamerą nie do końca radzący sobie z wymogami wielkobudżetowego popcornowego kina – czego dowodem była choćby sromotna porażka filmu „Artemis Fowl”. Zrealizowane pięć lat temu „Morderstwo w Orient Expressie” pokazało, że Branagh nie ma również pomysłu, jak odświeżyć lekko już zmurszałe kryminały Agathy Christie. Owszem, próbował wymyślić na nowo Herculesa Poirot, którego zagrał całkiem serio, choć z niemiłosiernie sztucznym akcentem (i równie sztucznym wąsem), jednak stylistycznie nie wyszedł poza piękne zdjęcia i kunsztowną scenografię. Trudno było oczekiwać, że „Śmierć na Nilu” coś w tej kwestii zmieni.
Śmierć na Nilu (Death on the Nile), reż. Kenneth Branagh, prod. USA, Wielka Brytania, 127 min