Pewien drobiazg już na poziomie tytułu wyróżnia nową adaptację powieści Jane Austen. Kropka. Film Autumn de Wilde nosi tytuł „Emma.”, bo to period movie, czyli film kostiumowy – tłumaczyła w wywiadach reżyserka, bazując na nieprzetłumaczalnej grze słów. Angielskie słowo period oznacza również kropkę. Na szczęście nowa ekranizacja XIX-wiecznego bestsellera ma więcej zalet niż niespodziewany znak interpunkcyjny w tytule.
„Emma.” to podwójny debiut. Autumn de Wilde jest doświadczoną fotografką i reżyserką teledysków (kręciła klipy m.in. dla Becka oraz Florence + The Machine), ale dopiero teraz debiutuje jako autorka filmu pełnometrażowego. A swój pierwszy scenariusz na jego potrzeby napisała Nowozelandka Eleanor Catton, laureatka Nagrody Bookera za powieść „Wszystko, co lśni”.
Zarys fabuły pozostaje oczywiście bez zmian: 21-letnia Emma Woodhouse (Anya Taylor-Joy), dziewczyna inteligentna, ale znudzona wiejską rzeczywistością, snuje sieć drobnych intryg, swatając swoich przyjaciół i sąsiadów, a w szczególności nową uczennicę pobliskiej pensji Harriet Smith (Mia Goth). Jako swatka Emma odnosi i sukcesy, i porażki, ale sama zamążpójścia nie planuje –co, jak mogą domyślić się nawet ci, którzy książki nie czytali, w końcu się zmieni.
W latach 90. „Emma” trafiała na ekrany dość często: do dziś pamiętamy choćby całkiem udaną wersję z Gwyneth Paltrow albo „Clueless”, wyreżyserowaną przez Amy Heckerling uwspółcześnioną wariację na temat książki. Od tamtej pory dorosło już jednak kolejne pokolenie – gdy tamte filmy wchodziły do kin, dzisiejszych rówieśniczek i rówieśników tytułowej bohaterki nie było jeszcze na świecie. A nowa ekranizacja, zachowując wdzięk, styl i lekkość powieściowego oryginału, wydaje się dopasowana do ich potrzeb. Jest dowcipna, dynamiczna, świetnie obsadzona (w drugoplanowych rolach występują aktorzy znani m.in. z seriali „Sex Education”, „The Crown” czy „Strike”) i stanowi prawdziwą ucztę dla oczu – to dopiero początek filmowego roku, ale oscarowe nominacje za scenografię i kostiumy wydają się formalnością.
Świat „Emmy.” jest idylliczny i nierzeczywisty: oszałamiająco piękny, pozbawiony większych trosk, fotografowany w pastelowych barwach. Największym – oczywiście poza kwestiami natury romantycznej – problemem, z jakim muszą mierzyć się jego mieszkańcy, jest hipochondria ojca Emmy, pana Woodhouse’a (wybornie zagranego przez Billa Nighy′ego), zmuszającego lokajów do ciągłego przestawiania parawanów chroniących przed przeciągami.
Autumn de Wilde nie próbuje dopisać do treści „Emmy” współczesnych kontekstów. Nie szuka sposobu, by wziąć romantyczne perypetie bohaterów w ironiczny cudzysłów, jak zrobiła to w finale „Małych kobietek” Greta Gerwig. Nie dopisuje współcześnie brzmiących dialogów (jak ma to miejsce w serialu „Dickinson”) ani nie rozlicza się z grzechami XIX w. (jak twórcy „Ani, nie Anny”). Ale jednocześnie dzięki błyskotliwej roli Anyi Talor-Joy Emma jest współczesna i niezależna. Choć mówi językiem sprzed blisko 200 lat, łatwo ją sobie wyobrazić we współczesnych realiach. Jedynie zamiast pisać listy, wysyłałaby wiadomości na Messengerze.
Emma., reż. Autumn de Wilde, prod. Wielka Brytania, USA, 122 min