To, co najważniejsze w tym filmie, zawarte zostało poza słowami – w romantycznych obrazach, nastrojowej muzyce Vivaldiego, niekontrolowanych gestach. XVIII-wieczna portrecistka (Noémie Merlant) i jej muza (Adèle Haenel) spędzają podarowany im czas na obserwacji siebie. Długie wymiany spojrzeń, ledwo widoczne uniesienie kącików ust, zmiana barwy oczu, sposoby ułożenia dłoni – wszystko okazuje się tajemnym kodem prowadzącym do mistycznego porozumienia dwóch przeznaczonych sobie dusz. Céline Sciamma, francuska reżyserka „Portretu kobiety w ogniu” – filmu o niespotykanej w dzisiejszym kinie delikatności – nakręciła go w tak subtelny i wyciszony sposób, by widz odbył tę podróż razem z bohaterkami i czuł ukłucie w sercu dokładnie w tych samych momentach co one. Zdziwień i olśnień jest więcej.
Pozornie anachroniczny pean na cześć narodzin wielkiej, platonicznej miłości, która trwa i definiuje na zawsze resztę życia, okazuje się też całkiem współczesnym manifestem feminizmu. Mówi o przełamywaniu seksualnego tabu, wychodzeniu z narzuconej przez społeczeństwo roli, przywracaniu należnego miejsca kobiecemu spojrzeniu na sztukę. W epoce, do której film się bezpośrednio odnosi, istniało wiele malarek (ponad sto), które robiły kariery dzięki modzie na portrety, ale pozostały anonimowe, zepchnięte na margines. Męski świat wykreślił je z historii, stały się niewidzialne i nic nieznaczące. Poprzez dyskretne odwołanie do mitu o Orfeuszu i Eurydyce Sciamma podnosi tę ulotną fabułę, zbudowaną na rozbudzanych zmysłach i nietolerowanych przez system emocjach do rangi uniwersalnej przypowieści o nieuniknionej stracie kochanej osoby oraz prawdzie, którą wypowiedzieć można tylko w akcie twórczym. O napięciu między tym, co było, a tym, jak chce się to pamiętać, i ich odbiciu w obrazie – iluzji zapisanej na płótnie. Jeśli istnieje jeszcze czysta poezja na ekranie, ten film jest tego dowodem.
Portret kobiety w ogniu (Portrait de la jeune fille en feu), reż. Céline Sciamma, prod. Francja, 120 min