Zaczyna się obiecująco, od żydowskiego przysłowia: „Gdy całuje cię złodziej, lepiej policz zęby”. Brzmi trochę tak, jakby szykowała się powtórka ze „Złotych sideł” (1932) Ernsta Lubitscha, ale to zły trop. Robi się poważniej, choć sekwencja otwierająca, w której złodziej Ivan (Theo James) zdradza elementy swojego warsztatu, ma w sobie sporo luzu. I tu pojawia się zgrzyt: Matt Aselton nie wie, w którą stronę chce pójść, bo ani to pastisz kina rabunkowego, ani brutalny kryminał, a skoro coś pośrodku, to wychodzi nijako.
Bohater jest wyjątkowo uzdolnionym rabusiem, a takich na ekranach było wielu. Mógłby już być na emeryturze, ale musi spłacić zmarłego ojca. Na pieniądze czeka bezwzględny Dimitri (Fred Melamed), który – rzecz jasna – traktuje chłopaka jak własnego syna. Reszta przebiega klasycznie, sztampowo. Jeszcze tylko kilka skoków, w tym ten jeden, najbardziej ryzykowny, i po sprawie. Ivan będzie wolnym człowiekiem. Na dokładkę jest też Elyse (Emily Ratajkowski), aspirująca aktorka, najwyraźniej mistrzyni kamuflażu, która też narobiła sobie długów, ale u włoskiego producenta filmów klasy B (tylko dla dorosłych). Ich ścieżki stale się przecinają, aż w końcu decydują się połączyć siły, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i zacząć nowe życie.
Całość ogląda się jak reklamę drogich perfum, w której nonszalancko przechadzają się odtwórcy głównych ról. Bogate dzielnice Los Angeles, skąpane zawsze w świetle księżyca. Ekskluzywne wnętrza i wartościowe przedmioty, na które czyhają stylowi złodzieje. Nie jest to niestety ani „Złodziej w hotelu” (1955) Alfreda Hitchcocka, ani nawet „Szarada” (1963) Stanleya Donena, z Jamesa żaden Cary Grant, a film to po prostu wielki wyłudzacz czasu.
Złodziej i oszustka (Lying and Stealing), reż.