Po blisko trzech dekadach morderczego wysiłku, doprowadzając do premiery swojego filmu, Terry Gilliam dokonał iście heroicznego wyczynu. To nic, że „Człowiek, który zabił Don Kichota” zapowiadany jako wyjątkowa ekranizacja arcydzieła Cervantesa, pozornie z oryginałem niewiele ma wspólnego. Mankamenty filmu równoważy urok konwencji retro. Niesie go humor. Akcja osadzona w hiszpańskich plenerach wśród statystów, kamer i rekwizytów może nie jest oszałamiająco oryginalna, za to zaskakuje solidną dawką surrealistycznej melancholii oraz autoironią reżysera. Gilliam snuje równolegle kilka żartobliwych historii połączonych przygodami współczesnego błędnego rycerstwa (artystów do wynajęcia pracujących w reklamie), schwytanych w sieć jego własnych marzeń i obsesji – skądinąd bliskich idealizmowi powieściowego nieszczęśnika. Zawarta w tytule sugestia, że Don Kichot został zabity przez jakiegoś śmiertelnika, to oczywiście też dowcip. Dla przypomnienia: w książce, odzyskawszy w pełni jasność umysłu, bohater uświadamia sobie, że nigdy nie był błędnym rycerzem. I z tą świadomością, nie krusząc już o nic kopii, spokojnie umiera. W filmie odgrywający kilka ról naraz Adam Driver sprawia wrażenie, jakby był uwięziony w wyobraźni Cervantesa i chciał się z tego schematu wyrwać. Przewrotne, inspirujące, jak przystało na twórcę „Sensu życia wg Monty Pythona”.
Człowiek, który zabił Don Kichota, (The Man Who Killed Don Quixote), reż. Terry Gilliam, prod. Hiszpania, Portugalia, Wielka Brytania, 132 min