Film

Idzie nowe i mocne

Recenzja filmu: „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”, reż. Rian Johnson

„Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi” „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi” mat. pr.
To interakcje między bohaterami stanowią najmocniejszy element filmu.

Ósma część sagi uderza silną falą emocji i pozytywnej energii, bo z dużą pewnością siebie eksploruje nowe intergalaktyczne możliwości uniwersum i nowe zależności między swoimi bohaterami. Jest filmem szybszym, zabawniejszym i oryginalniejszym od poprzedniej część – „Przebudzenia mocy” J.J. Abramsa. Dlatego, że Rian Johnson nie musi już tak mocno nawiązywać do klasyków George’a Lucasa.

Choć jego film zaczyna się wtedy, kiedy skończyło się „Przebudzenie”, gdy Rey (Daisy Ridley) odnajduje Luke’a Skywalkera (Mark Hamill), to ich relacja rozwija się w „Gwiezdnych wojnach: Ostatnim Jedi” w niespodziewanym, wydaje się bezprecedensowym dla serii kierunku.

To właśnie interakcje między bohaterami – Leią (Carrie Fisher) a Poe (Oscar Isaac), Skywalkerem a Rey, Rey a Kylo Ren (Adam Driver) – stanowią najmocniejszy element filmu. Zwłaszcza Ren zagrany został przez Drivera we wspaniały, złożony sposób. Niby nadal dąży do zniszczenia Rebelii i złamania determinacji Rey, ale ciągle wygląda tak, jakby miał się z tego powodu rozpłakać. Razem z Rey odkrywają też zupełnie nowe możliwości korzystania z mocy, takie, o których nawet Luke chyba nie miał wcześniej pojęcia.

„Ostatni Jedi” ma też słabsze fragmenty, gdy tylko zamiast na bohaterach bardziej koncentruje się na taktyce wojskowej Rebeliantów i sił Imperium. Film ma w sobie nawet ciągnący się przez dobrych kilkanaście minut, niepotrzebny wątek o kończącym się w baku paliwie kosmicznym, a występują w nim dwie rażąco niedopracowane, wydawałoby się zbędne, choć przecież nieznane wcześniej postacie: Amilyn Holdo (Laura Dern) i DJ (Benicio Del Toro).

Reklama