Podkręcić Agathę Christie
Recenzja filmu: „Morderstwo w Orient Expressie”, reż. Kenneth Branagh
Trudno określić, jaki cel przyświecał reżyserowi Kennethowi Branaghowi, kiedy zdecydował się na nową ekranizację klasycznego kryminału Agathy Christie. Bo z jednej strony jego film pod wieloma względami chce być staromodny, choćby w grze aktorów, którzy często są zbyt przesadni w gestach, pozach i przemowach, tak jak gwiazdy sprzed lat. Podobnie strona wizualna, od kostiumów i scenografii, po pracę kamery i lekkie przesunięcie w kolorach, sugeruje, że oto przenosimy się w przeszłość, do dawnego Hollywood.
Ale z drugiej strony co rusz widać chęć uwspółcześnienia książkowego pierwowzoru, czy to poprzez dokładanie spięć na tle rasowym, czy obsesje, by nie było scen spokojnych, by zawsze były jakieś emocje, konflikty, jakaś groza. Sam Hercules Poirot zresztą więcej ma tu wspólnego z cudacznym Detektywem Monkiem czy genialnym i okropnym w obyciu Sheldonem z „Teorii wielkiego podrywu” niż z tym, jak faktycznie Christie opisała go w książce.
Odchodząc jednak od powieści i faktu, że mamy do czynienia z ekranizacją, „Morderstwo w Orient Expressie” Kennetha Branagha to połączenie kryminału z komedią pomyłek, gdzie z tej drugiej zaczerpnięty został właśnie Poirot. Już pierwsze sceny filmu (dopisane, bo w książce ich nie było) mają ustalić dwie rzeczy: że Hercules Poirot to wielki detektyw, którego przenikliwość i geniusz graniczą z nadnaturalnymi zdolnościami, oraz że to dziwak, a jego różne obsesje czynią z niego postać wyjątkowo zabawną.
Hercules Poirot wywołuje rechot i grozę
I tak to właśnie działa: z jednej strony mamy emocje i grozę związaną z zagadką tytułowego morderstwa i faktu, że pociąg utknął w górach, odcięty od świata, najprawdopodobniej z mordercą wciąż wśród pasażerów, z drugiej Poirot co chwila zrobi głupią minę lub palnie coś śmiesznego, więc publiczność również rechocze.