Bez treści, bez wizji, bez sensu
Recenzja filmu: „Liga sprawiedliwości”, reż. Zack Snyder
„Liga…” tak naprawdę miała dwóch reżyserów, bo oficjalnie podpisany jako współscenarzysta Joss Whedon w pewnym momencie przejął pałeczkę od Zacka Snydera, który musiał odejść z produkcji z powodu tragedii w rodzinie. Ponieważ zaś nie sposób określić, ile w ostatecznym obrazie jest którego z nich, winę dzielić trzeba po równo.
Dla każdego starczy jednak przygan, bo nowa odsłona kinowego uniwersum supebohaterskiego DC Comics to po prostu chaos na ekranie. Zlepek scen – to określenie bardziej pasuje do „Ligi…” niż słowo „film”. Bo kto może wyjaśnić, dlaczego w sekwencji początkowej kamera pokazała najpierw atak rasistów na warzywniak kobiety wyglądającej na muzułmankę, a potem długo skupiała się na żebraku, siedzącym na ulicy, ze słowem „Próbowałem” wypisanym markerem na skrawku kartonu? Co miały przekazać te ujęcia? Jak łączą się z czymkolwiek innym, co w „Lidze…” zobaczymy? Dlaczego Snyder/Whedon tak prostacko w fabule o walce herosów z kosmitą z toporem nawiązali do niepokojów rasowych w Stanach? Na ekranie tych odpowiedzi nie znajdziemy.
„Liga sprawiedliwości”, komiksowo-filmowy bigos
Zresztą w ogóle niewiele na nim dostrzeżemy. W oczy rzuci się co najwyżej, że scenariusz to najbardziej banalny z komiksowych schematów: herosi muszą połączyć siły, bo do Ziemi zbliża się niebezpieczeństwo, początkowo się boczą, rzekome niebezpieczeństwo przybywa i kopie im tyłki, herosi w końcu współpracują, teraz z kolei oni kopią tyłki owemu niebezpieczeństwu i jego armii identycznych, generowanych w komputerze żołnierzyków, we wszystkim natomiast chodzi o pewne tajemnicze artefakty, które trzeba zebrać, żeby ujawniły moc zniszczenia całej planety. Bez żadnej przesady mogę przyznać, że byłem w stanie przewidzieć dosłownie każdy zwrot akcji w tym filmie.