Ridley Scott odsłania kolejne tajemnice opowieści o Inżynierach, stworzonej przez nich broni biologicznej, czyli ksenomorfach, a także o pochodzeniu samych ludzi, który to wątek stał się dominującym dla serii w „Prometeuszu”. W „Przymierzu” jest kontynuowany. Bo nowy „Obcy” to właśnie kontynuacja filmu z 2012 r., choć nie do końca oczywista, bo większość czasu ekranowego spędzamy z zupełnie nowymi bohaterami, a nawet gdy ci spotykają znane nam z poprzedniego obrazu w serii postacie, dzieje się to na nowej planecie.
To rozdzielenie fabularne, nowe otwarcie niejako, niech nikogo jednak nie myli, ponieważ Scott może i przedstawia nam nowych bohaterów, nowe lokacje, a nawet nieco innego ksenomorfa, wszystko to jednak łudząco przypomina elementy, które widzieliśmy już we wcześniejszych odsłonach tej kosmicznej serii.
Mamy więc „nową Ripley”, czyli silną postać kobiecą, w którą wciela się Katherine Waterston, mamy niepewnego siebie, nieprofesjonalnego kapitana (Billy Crudup), mamy wątek wiary i jej odbioru przez ludzi przyszłości, wałkowany już w „Prometeuszu”, mamy wreszcie androida, a nawet dwa, z których jeden jest zły, bo zapatrzył się w ksenomorfy i w sumie „napuszcza” je na ludzi, co też już widzieliśmy, nie raz, nie dwa.
Przede wszystkim natomiast dostajemy, znowu, utarty schemat fabularny: statek przemierza kosmos, statek trafia na obcą planetę (tu, jak w pierwszym „Obcym”, śledząc tajemniczą transmisję), załoga wychodzi na zewnątrz, trafia na obcy statek/ruiny, nieopatrznie włazi do środka i zostaje zaatakowana przez obce organizmy – te rozwijają się w niektórych z nich, wydostają się na zewnątrz w fontannie krwi i do wtóru łamanych żeber, by następnie siać zniszczenie i w finale dać się pokonać silnej postaci kobiecej.
Wychodzi na to, że Ridley Scott po prostu nie ma nam już nic nowego do powiedzenia. Powtarza te same nadumane pytania o pochodzenie człowieka, sięga po stare sztuczki, wykorzystuje zużyte do obrzydzenia fabularne schematy, a jedyne, co mu zostało, to oko do świetnych scenografii, scenerii i kostiumów, no i Dariusz Wolski za kamerą, którego zdjęcia to jedna z nielicznych ozdób tej produkcji.
Największym grzechem Scotta pozostaje zaś fakt, że zapomniał, co czyniło oryginalnego „Obcego” tak atrakcyjnym – to groza, fakt, że ksenomorf nie był tylko kolejnym filmowym monstrum z kosmosu, ale ucieleśnieniem naszego lęku przed ciemnością, niepohamowaną, zabójczą siłą, demonem niemalże. Nie trzeba było do tego wielu efekciarskich i makabrycznie krwawych scen, nie trzeba było rozbuchanych sekwencji akcji, liczyła się atmosfera grozy i nieustannego zagrożenia. Tego w „Przymierzu” nie ma, bo zamiast tego dostajemy podrzędny kosmiczny thriller, z biegającymi w te i we w tę monstrami, bezradnie strzelającymi bohaterami i kilkoma przesadnie krwawymi scenami (ta pod prysznicem była po prostu niepotrzebna).
Dziwi, że reżyser tak uznany wyraźnie nie potrafi odpuścić historii, w której już dawno temu powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. Zamiast więc iść dalej, tworzyć, Scott powtarza za młodszym sobą, czyniąc to jednak nieudolnie i chyba od niechcenia, co widać choćby po pracy aktorów, bez wyjątku grających poniżej swoich możliwości.
Obcy: Przymierze, reż. Ridley Scott, prod. Australia, Nowa Zelandia, USA, 122 min