Olśniewający – to pierwsza myśl po obejrzeniu „Moonlight”, niezależnej produkcji Barry’ego Jenkinsa, która triumfowała niedawno na gali Złotych Globów i jest głównym rywalem „La La Land” w oscarowym wyścigu w najważniejszych kategoriach (z ośmioma nominacjami). Druga refleksja jest taka, że to już było. Romantyczną miłość gejowską, długo ukrywaną, bo pojawiającą się w homofobicznym środowisku, świetnie pokazał Ang Lee w „Tajemnicy Brokeback Mountain”. Koszmar dzieciństwa podszytego strachem i niepewnością co do własnej tożsamości oglądaliśmy w „Billym Elliocie” Stephena Daldry’ego. A jednak mimo oczywistych podobieństw „Moonlight” zasadniczo się od tych filmów różni. Nie tylko środowiskowym kolorytem, przełamywaniem stereotypów na temat Afroamerykanów, dotykaniem tabu ukrytego homoseksualizmu w ultramaczystowskim świecie czarnego gangsta rapu oraz handlarzy narkotyków. Rozgrywająca się w nędznych dzielnicach Miami, podzielona na trzy rozdziały historia inicjacji i dojrzewania czarnoskórego chłopaka, szykanowanego w szkole, wyzywanego przez matkę od pedałów, zawiera chyba nawet większego kalibru uniwersalne pytania. O cenę rozdarcia między koniecznością dostosowania się a pragnieniem pójścia za głosem własnego pożądania. O wartość samorealizacji, dobrego rodzicielstwa. Wpływ przemocy. Sens miłości, tęsknoty, lojalności.
Podziw budzi również sposób realizacji. Zręczne połączenie konwencji brutalnego dokumentu społeczno-rodzinnego, światła, poezji, duchowego uniesienia i erotycznej delikatności – mieszanki, jaką trudno osiągnąć w tak intymnym, osobistym filmie. „Moonlight” to dopiero druga fabuła 38-letniego Jenkinsa, adaptacja autobiograficznej sztuki „In Moonlight Black Boys Look Blue” Tarella Alvina McCraneya, świadczy jednak o wybitnym talencie reżysera oraz całej ekipy.
Moonlight, reż. Barry Jenkins, prod. USA, 110 min