Film

Doktor Czaruś

Recenzja filmu: „Doktor Strange”, reż. Scott Derrickson

mat. pr.
Ogląda się „Doktora Strange” z dużym zainteresowaniem.

Film na podstawie komiksu Marvela został oparty na sprawdzonym i bardzo kasowym motywie: kolejny zwykły człowiek zyskuje specjalne moce, by walczyć o ochronę świata przed zagładą. Na tym etapie (po walczących ze złem Hulku, Kapitanie Ameryka czy Ant-Manie) samo wpisane w scenariusz zagrożenie dla istnienia kuli ziemskiej nie robi już wrażenia. Jednak znany z reżyserowania horrorów mających w sobie wątek religijny Scott Derrickson i Benedict Cumberbatch, wcześniej Sherlock Holmes z kultowego serialu BBC, dobrze obsadzony jako Strange – znaleźli sposób, by ten zlepek znanych motywów uczynić interesującym.

Nie chodzi tu jednak o zaskakujące wątki scenariusza, bo Doktor Strange, jak wcześniej wielu kolegów superbohaterów, najpierw ulega wypadkowi. Przez zniszczone połączenia nerwowe w dłoniach nie może już pracować na neurochirurgii. Szukając eksperymentalnych i niebezpiecznych sposobów leczenia, trafia do Katmandu, do tajnego stowarzyszenia arcymagiczki Przedwiecznej (Tilda Swinton). By móc służyć ludzkości w inny sposób – drzemiącymi w nim niemałymi magicznymi mocami Strange musi najpierw ugasić rozbuchane ego.

Następuje seria zabawnych nawiązań do trudnej relacji mistrz–uczeń z filmów Kung-fu, do newage’owych eksperymentów z narkotykami (na kilka sekund pojawia się Stan Lee śmiejący się w miejskim autobusie nad książką „Drzwi percepcji” Aldousa Huxleya), do komedii slapstickowych. W te bardziej kameralne sceny walk (przeciwnikami są wyznawcy demona chcącego pożreć Ziemię) wmontowane są zabawne dialogi i niejeden raz ktoś spektakularnie spada ze schodów albo wpada do schowka na miotły. Film zachwyca od strony wizualnej, współczesne miasta pod wpływem potężnej, przedwiecznej magii łamią się jak origami, tak jak w „Incepcji” Christophera Nolana albo na geometrycznych grafikach M.

Reklama