Zniewalająco piękna wizualnie „Zabójczyni” niepokoi, zanim jeszcze uchwyci się buddyjski sens tej przypowieści, złożonej z dyskretnych powtórzeń symetrycznych losów postaci uwikłanych w iście szekspirowski dramat. Gatunkowo widowisko historyczne, rozgrywające się na przełomie VIII i IX w. u schyłku panowania dynastii Tang, wpisuje się w popularną w Chinach, cenioną i u nas tradycję wuxia, którą z wielkim powodzeniem odświeżali ostatnio tacy mistrzowie, jak Zhang Yimou („Hero”, „Dom latających sztyletów”), Wong Kar-Wai („The Grandmaster”) czy Ang Lee („Przyczajony tygrys, ukryty smok”). Oryginalnym wkładem „Zabójczyni” nie są jednak rozbudowane do granic nieprawdopodobieństwa sekwencje sztuk walki, tylko hipnotyczny, kontemplacyjny rytm, pozwalający uchwycić tajemniczy splot harmonii natury i wewnętrznej dojrzałości walecznej bohaterki – odzianej w czarny strój, zwinnej jak kot młodej wychowanki klasztoru, kształconej przez swoją panią na zimną morderczynię. Jej bezwzględność pierwszy raz zostaje wystawiona na próbę, gdy odmawia zabicia skorumpowanego urzędnika – czułego ojca opiekującego się swoim synkiem. Za karę, by oczyścić serce skażone pyłem niekontrolowanych uczuć, otrzymuje rozkaz zgładzenia despotycznego gubernatora zbuntowanej prowincji Weibo, którego dawniej miała poślubić.
Rozkojarzony europejski widz może mieć spore kłopoty z wyłowieniem zawiłości zakulisowej gry toczącej się na różnych poziomach, wysiłek w pełni się jednak opłaci. Emocjonalna odyseja zabójczyni, która niczym Hamlet waha się między rezygnacją z wypełnienia swojej misji a działaniem, stanowi doskonałą ilustrację drogi oświecenia, zdobywania samoświadomości, panowania nad własnym losem. Kunsztowna konstrukcja fabularna, nieskazitelna prostota obrazów, mistycyzm pejzażu (magiczne zdjęcia kręcono w chińskiej prowincji Hubei i środkowej Mongolii), sposób posłużenia się kolorem przywodzą na myśl kubrickowski perfekcjonizm.
Zabójczyni, reż. Hsiao-hsien Hou, prod. Chiny, Francja, Hongkong, Tajwan, 105 min