Na ostatnim festiwalu w Berlinie „Kopciuszka” pokazano poza konkursem i miał to być zapewne prezent dla zmęczonych krytyków oglądających od rana do nocy same poważne filmy. Sala reagowała jak na seansie dla dzieci, co potwierdziło, iż bajka braci Grimm jest nieśmiertelna. W kinie mieliśmy już kilka jej wersji, bodaj najsłynniejszą była produkcja Disneya z 1950 r. Nową przygotował Kenneth Branagh, autor brawurowych ekranizacji dramatów Szekspira („Henryk V”, „Hamlet”, „Wiele hałasu o nic”). Nie bójmy się jednak, słynny brytyjski reżyser nie ma zamiaru zmieniać przygód Kopciuszka w szekspirowską historię. Rezygnuje nawet z niektórych pomysłów braci Grimm, mających jak wiadomo skłonności do makabry, by opowiedzieć z humorem smutno-wesołą historię szlachetnej Cinderelli (zmienionej w filmie na Ellę Cinder).
Widowisko wciąga dosłownie od pierwszej sceny, a niektóre sekwencje są popisowe, jak powrót z balu, kiedy wraz z wybiciem godziny dwunastej kareta w pełnym biegu zmienia się z powrotem w dynię, konie w myszki itp. Dodajmy, iż małe gryzonie w całym filmie grają rewelacyjnie. A konkurencję mają nie byle jaką. Rolę tytułową powierzono Lily James, znanej z serialu „Downton Abbey”, jej ukochanego gra Richard Madden z „Gry o tron”, ale na pierwszy plan wybijają się aktorki o światowej renomie. Dobrą wróżką, która wyczaruje dla Kopciuszka suknie, buciki (szklane!) i karetę, gra Helena Bonham Carter, znana choćby z filmów Tima Burtona. Wspaniałą złą macochą jest Cate Blanchett, oczywiście jędzowata, jak należało się spodziewać, ale też chyba nieszczęśliwa, gdyż najwyraźniej zdaje sobie sprawę, że córeczki niezbyt się jej udały. Kino familijne w dobrym wydaniu, z nieprzemijającym przesłaniem, że dobro bywa nagradzane, a zło ukarane i każdy może kiedyś zostać zaproszony na bal, który odmieni jego życie. Trzeba jednak pamiętać, żeby wyjść przed północą.
Kopciuszek, reż. Kenneth Branagh, prod. USA, 105 min