Akcja toczy się w Polsce lat 90., lecz ta Polska przypomina Amerykę z filmów amatorskich przesyłanych kiedyś przez krewnych rodakom w kraju. Jest kolorowo i odpustowo. W prologu ropa naftowa tryska z rachitycznego szybu, jakbyśmy byli w Texasie. Za chwilę przeniesiemy się do miasteczka, które przypomina Las Vegas. Są dalsze atrakcje made in USA, na przykład szalona jazda jachtem po pustyni (zdaje się, że były to okolice Łeby) i para zakochanych na rufie w pozie Leonarda DiCaprio i Kate Winslet z „Titanica”. Już nie pamiętam, który raz oglądałem parodię tej sceny. Albo szaleńczy pościg za kochankami – oni w kabriolecie, prześladowcy w wielkim trucku z amerykańskiego kina drogi. To prawda, że w pierwszych latach po transformacji wszystkim się wydawało, przynajmniej przez moment, że nie zmieniając adresu, przeniosą się do Ameryki, i prawda, że chłonęliśmy cudzoziemszczyznę, byleby tylko była z Zachodu, ale disco polo nie mieściło się w tym wielkim śnie Polaków. Wręcz przeciwnie, powstawało niejako w opozycji, miało być muzyką łatwą, lekką i przyjemną. Naszą, tutejszą, swojską, buraczano-pszenną. Na tym polegał jej fenomen i dlatego tacy zdolni chłopcy jak pokazani w filmie Tomek i Rudy, nie mówiąc o szefie wytwórni Danielu (prawdziwym) Polaku, robili wielkie kariery.
Disco Polo, reż. Maciej Bochniak, prod. Polska, 107 min