Jedna twarz Greya
Recenzja filmu: „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, reż. Sam Taylor-Johnson
Wstyd się przyznać, nie czytałem książki E.L. James, nie potrafię więc ocenić, czy oglądamy wierną ekranizację. Jeśli tak, to reżyserka zaszkodziła nie tylko sobie, ale i pisarce, odsłaniając całą mizerię jej bestselleru. Wbrew obietnicy nie oglądamy na ekranie pięćdziesięciu twarzy Greya, tylko jedną, za to wyjątkowo nudną. Jamie Dornan posługuje się w miarę sprawnie jedną miną, która ma prawdopodobnie wyrażać skomplikowane wnętrze – twardy facet z kwadratowym podbródkiem, ale zarazem troskliwy. Tacy podobają się kobietom, tym bardziej kiedy ogłoszą – przynajmniej tak to pokazuje film – że żadne tam uprawianie miłości ich nie interesuje, tylko ostre pieprzenie. Nic dziwnego, że rezolutna studentka literatury (niezła aktorka Dakota Johnson), którą ponury milioner próbuje omotać, zadaje mu pytanie: Czy jesteś sadystą? Ale skądże, odpowiada Grey, jestem dominatorem. Zanim zacznie dominować, strony sporządzą wielostronicowy kontrakt. Potem następują, by tak rzec, spotkania robocze. I rozczarowanie. Grey dysponuje salą ćwiczeń cielesnych wypełnioną sprzętem, którego wystarczyłoby dla armii zaawansowanych sadystów, a skupia się na laniu kochanki po pupie. Niemniej finał jest obiecujący. Obiecuje ciąg dalszy, który nastąpi pewnie za rok.
Pięćdziesiąt twarzy Greya, reż. Sam Taylor-Johnson, prod. USA, 134 min