Na świecie są trzy rodzaje ludzi: wilki, owce i owczarki – słyszy w jednej ze scen filmu mały Chris Kyle. – Owczarki mają za zadanie bronić stada. Tę mądrość scenarzysta Jason Hall czyni życiowym mottem bohatera, na którego kilkanaście lat później koledzy z oddziału mówią Legenda. Podczas czterech tur w Iraku Kyle – postać autentyczna – zastrzelił 160 osób. Wyniesione z domu święte przekonanie, że jest obrońcą słabszych, padło na grunt propagandy administracji George’a W. Busha, a efekty można zobaczyć w filmie. Fizycznie odmieniony Bradley Cooper – umięśniony i barczysty – genialnie wygrywa paradoksy postaci Chrisa. Twardziel z Teksasu nie ma wątpliwości, że „Ameryka to najlepszy kraj na ziemi”, a jej przeciwnicy to oś zła. Czarnobiały ogląd świata pozwala mu sankcjonować zabijanie. Do czasu.
„Snajper”, jak wiele filmów Clinta Eastwooda, opowiada o niszczycielskim wpływie przemocy. Na wojnie Chris jest perfekcyjną maszyną do zabijania, w domu – z rodziną – staje się ofiarą aktów z frontu. Reżyser oddaje więc nie tylko realia walk, ale też zespołu stresu pourazowego. To jego najbardziej udany film od lat: ze świetnymi zdjęciami i mocną, być może oscarową rolą Coopera. Razi nieco pospieszne, hollywoodzkie zakończenie. Jednowymiarowo pokazana została też żona Chrisa, której bliżej do antyku niż XXI w. Przewinieniem filmu jest też niestety to, że pozuje na ekranizację wspomnień Kyle’a. Kto czytał, wie, że wyłania się z nich obraz człowieka, który wrogów uważa za dzikusów i żałuje, że nie zabił ich więcej. „Snajper” kontrowersje z książki pomija i ociepla wizerunek Legendy, która dzięki temu rośnie w najlepsze, bo w USA film jest hitem. Komercyjnie – strzał w dziesiątkę. Moralnie wątpliwe.
Snajper, reż. Clint Eastwood, prod. USA, 134 min