Spore zaskoczenie. Nie dość, że „Wilk z Wall Street” jest czarną komedią satyryczną, to jeszcze temat wydaje się daleki od głównych zainteresowań autora „Chłopców z ferajny”. Nie są nim losy półświatka gangsterskiego, tylko wzlot i upadek maklera giełdowego Jordana Belforta, postaci autentycznej, uroczego cwaniaka i spekulanta, który w czasach rosnącej bańki internetowej niebotycznie się wzbogacił. Belfort (doskonały Leonardo DiCaprio) był chciwy jak Gordon Gekko. Nie zamierzał tworzyć żadnego przedsiębiorstwa odnoszącego sukcesy w realnej gospodarce. Jego celem była rozpustna zabawa, życie w luksusie i powiększanie stanu konta kosztem naiwnych inwestorów. Dorobił się sześciu samochodów, własnego helikoptera i ogromnego jachtu należącego niegdyś do Coco Chanel. Chciał jednak więcej. Wkurzał się, jeśli w ciągu tygodnia nie zarobił miliona dolarów. Jego największą słabością był seks i narkotyki. Stosował je bez limitu, najczęściej łącząc doznania. W biurze, hotelach, samolocie urządzał szaleńcze orgie, o jakich rzymscy władcy mogliby pomarzyć. Jego chorobliwy hedonizm, z którym bezwstydnie się obnosił, został w filmie przedstawiony z groteskowym dystansem, jakiego w kinie hollywoodzkim nie pamiętamy od czasu „Pulp Fiction”.
Trudno powiedzieć, co bardziej pociągało reżysera: nienasycona, spektakularna, patologiczna zachłanność zdeprawowanego brokera, przejmującego styl życia mafioso, czy opis moralnej degrengolady Ameryki, wywołanej dążeniem do niepohamowanego, obłędnego konsumpcjonizmu ze skutkami ubocznymi w postaci kryzysu ekonomicznego? Prawdopodobnie jedno i drugie, dzięki czemu obraz Martina Scorsese zdumiewa, śmieszy i budzi uznanie. Po tak celnym zdiagnozowaniu cynizmu elit finansowych liczba Oscarów na koncie reżysera powinna znacząco wzrosnąć.
Wilk z Wall Street, reż. Martin Scorsese, prod. USA, 180 min