W „Wenus w futrze” gra tylko dwoje aktorów. Rzecz dzieje się na scenie podupadłego paryskiego teatru w tandetnych dekoracjach westernowej rewii. Wszystko polega tu na słowno-psychologicznych gierkach, prowadzonych przez zdesperowaną aktorkę podającą się za byłą prostytutkę (Emmanuelle Seigner) oraz zarozumiałego reżysera (Mathieu Almaric), marzącego o wyłowieniu spośród kandydatek idealnej odtwórczyni do przygotowywanej przez niego adaptacji XIX-wiecznej powieści Sacher Masocha „Wenus w futrze”. Broadwayowska sztuka Davida Ivesa, na podstawie której powstał film Polańskiego, jest komedią, a właściwie parodią wyobrażeń na temat władzy, jaką mężczyźni chcieliby posiadać nad kobietami. Złowieszczo brzmiące motto sztuki: „Bóg pokarał go i oddał w ręce kobiety”, precyzuje dość wyraźnie kierunek żartobliwej fabuły. Chodzi o fundamentalną kwestię, co się stało z kobiecością w XXI w.
Zabawa polega na stopniowym obnażaniu prawdziwych (podświadomych) tęsknot pozującego na macho bohatera. Poszukuje on w istocie dominy – kobiety, która by nim manipulowała, uwodziła go, ujawniała jego słabości, a następnie upokorzyła i zmiażdżyła, dając seksualną rozkosz. Humor opiera się na ironicznym wykorzystaniu stereotypów myślowych narosłych wokół wojny płci, a w inteligentnej rozprawie z patriarchalnym modelem świata można dostrzec coś w rodzaju manifestu feministycznego gniewu. W odniesieniu do życiowej postawy Polańskiego świadczy to niewątpliwie o jego dystansie do samego siebie, a nawet, kto wie, czy nie o jakimś poczuciu winy. Polak znakomicie poprowadził aktorów, którzy z naszpikowanych bon motami dialogów wyciskają maksimum erotycznego napięcia, chociaż nie zawsze wydaje się to groteskowe i śmieszne.
Wenus w futrze, reż. Roman Polański, prod. Francja, Polska, 90 min