Widok z okna apartamentowca położonego przy ul. Pięknej w Warszawie jest imponujący. Wielka stolica wielkiego państwa, ze Szczecinem i Wrocławiem, ale także Wilnem i Lwowem. Wszystko zawdzięczamy dwojgu młodym ludziom, którzy zmienili bieg historii, oczywiście na naszą korzyść. Jak się bowiem okazało, w domu, do którego czasowo się wprowadzili, przed wojną mieściła się niemiecka ambasada. Nadal się mieści, co lokatorzy odkrywają w windzie pełniącej funkcję wehikułu czasu. Teraz będą poruszać się między sierpniem 1939 a sierpniem 2012. Pomysł podróży w czasie nie jest nowy (czy są jeszcze w kinie nowe pomysły?), zatem wszystko zależy od wykonania. Po wpadce Juliusza Machulskiego, jaką była „Kołysanka”, można było mieć najgorsze przeczucia, jednak tym razem jest o wiele lepiej. Na początku akcja trochę się ślimaczy, ale potem nabiera tempa, jak na zwariowaną komedię przystało. Liczba gagów wzrasta gwałtownie z chwilą pojawienia się w ambasadzie samego Hitlera. Niestety, nie wszystkie reprezentują najwyższy poziom. Führer na sedesie czytający „Winnetou” jest mało zabawny, a scena, w której nasi maltretują mu twarz ostrym kantem kartki papieru, w złym guście. Za to wypad z Hitlerem na wódkę do współczesnego warszawskiego baru – pierwsza klasa.
Prawdziwym odkryciem „AmbaSSady” jest Adam „Nergal” Darski, który gra Ribbentropa jak zawodowiec. Od czasów Mikulskiego nikt nie nosił z taką gracją hitlerowskiego munduru. Robert Więckiewicz w roli Adolfa Hitlera znowu daje popis, choć być może widzowie, którzy parę dni wcześniej oglądali go jako Wałęsę, będą troszkę zdezorientowani. Jest jeszcze jeden wódz z wąsami, którego Więckiewicz mógłby, a nawet powinien, zagrać. Zgadniecie, kto to?
AmbaSSada, reż. Juliusz Machulski, prod. Polska, 105 min