Filmowa biografia Steve’a Jobsa, wizjonera i współzałożyciela informatycznej korporacji Apple, wypada nadspodziewanie blado. Więcej w niej sloganów i powierzchownej refleksji niż chęci dociekania tajemnic złożonej osobowości genialnego wynalazcy. Reżysera Joshuę Michaela Sterna interesują głównie biznesowe spory króla Krzemowej Doliny. Nie zmagania z chorobą nowotworową (Jobs zmarł dwa lata temu na raka trzustki), nie problemy rodzinne (został adoptowany i nie utrzymywał kontaktów z biologicznymi rodzicami), tylko uporczywa walka o przekształcenie garażowej firmy w najwyżej notowaną spółkę na nowojorskiej giełdzie. Chwilami film przypomina przesłodzoną reklamówkę. Albo bezwstydny pomnik wystawiony Jobsowi – wiecznie rozkapryszonemu dziecku w sandałach hipisa. Mnożą się nachalne porównania do Einsteina, świętego. Tajemniczo uśmiechnięty bohater z charakterystycznie uniesionymi dłońmi najczęściej pokazywany jest w pozie zadumanego mędrca. Albo proroka udzielającego błogosławieństwa wybranym przez siebie apostołom nowej technologii.
Grający go Ashton Kutcher, powtarzając do znudzenia oklepane formułki o kreatywności bez granic oraz łączeniu piękna z cyfrową wyobraźnią, podkreśla jednowymiarowość tej postaci. Owszem, jest kilka mocnych ujęć, w których Jobs w jego wykonaniu płacze, załamuje się, wścieka na współpracowników, a nawet krzywdzi swoją ciężarną dziewczynę. Nie budzą one jednak większych emocji. Giną w strumieniu pochwalnych obrazów. Niedowierzanie wywołuje za to śmieszny widok pokracznych egzemplarzy pierwszych domowych komputerów, wyglądających jak kiczowate gadżety wymyślone przez najgorszego reżysera świata Eda Wooda. Kto wie, czy za dekadę lub dwie osławione iPody nie będą budziły takich samych skojarzeń.
Jobs, reż.