Jeśli ktoś nie wie, dlaczego niektóre feministki uważają Annę Kareninę za patronkę równouprawnienia kobiet, koniecznie powinien obejrzeć najnowszą ekranizację słynnej powieści Lwa Tołstoja z koncertową rolą Keiry Knightley. Barwny, widowiskowy romans skupia się głównie na szczerej, namiętnej miłości tytułowej bohaterki, duszącej się w sztywnym gorsecie konwenansów społecznych. Ale nie tylko z tego powodu zasługuje na uwagę.
Fantastycznym pomysłem scenarzysty Toma Stopparda i reżysera Joego Wrighta („Duma i uprzedzenie”, „Pokuta”) okazało się sprowadzenie znanej fabuły do wymiaru czysto symbolicznego. Akcja rozgrywa się przy pustej widowni w umownej scenicznej przestrzeni, gdzie rekwizyty, plenery i gesty zostają wzięte w nawias. To inteligentna gra, wykorzystująca teatralny dystans do stworzenia płynnej, postmodernistycznej narracji, operującej groteską, ironią czy musicalowym dowcipem. W nowoczesnym świecie staroświeckich balów, dworskiej etykiety, niemodnych ceremonii zaręczyn przegląda się współczesna wrażliwość i ziejący grozą dramat zdrady, za który płaci się wysoką cenę. W „Annie Kareninie” Wrighta ofiarami są wszyscy, ale być może największą cierpiący w milczeniu mąż tytułowej bohaterki (świetna rola Jude Lawa). I kto wie, czy to nie największe odkrycie filmu.
Anna Karenina, reż. Joe Wright, prod. USA, 120 min