Ścieżka kariery wielu polskich reżyserów wygląda następująco: obiecujący debiut, średnio udany film drugi, a kolejny to już katastrofa. W przypadku Marcina Krzyształowicza mamy kolejność odwrotną: słabiutkie pierwsze próby, a teraz „Obława” – po prostu klasa mistrzowska. Jest to mianowicie rzadko spotykany w polskim kinie film z dobrym scenariuszem, precyzyjnie wyreżyserowany, ze świetnymi zdjęciami, efektownie zmontowany i w dodatku z kilkoma zwracającymi uwagę rolami. Już choćby z tego powodu warto wybrać się do kina. Ale nie tylko forma ma znaczenie. Krzyształowicz zrobił film o wojnie, która całkowicie przestała interesować naszych reżyserów. Jak wyznał podczas festiwalu w Gdyni, scenariusz opowiada w dużej mierze o przeżyciach jego ojca. Partyzant Armii Krajowej kapral Wydra (kolejna duża rola Marcina Dorocińskiego) wykonuje egzekucje na zlecenie zwierzchnich władz, nie zastanawiając się, czy ofiara zasługuje na taką karę czy nie. Zanim strzeli w głowę, jest w stanie porozmawiać ze skazańcem o piłce nożnej. Kolejny rozkaz jest jednak nieco inny. Ma udać się do pobliskiego miasteczka, gdzie mieszka polski młynarz kolaborujący z Niemcami. Tak się przy tym składa, że to kolega Wydry z lat szkolnych. Zadanie jest szczególne także z tego powodu, że egzekutor po raz pierwszy od dawna musi wyjść z lasu, znaleźć się na moment w świecie, o którego istnieniu zdołał już zapomnieć.
W filmie Krzyształowicza nie ma dylematów rodem ze szkoły polskiej. Wydra w niczym nie przypomina malowniczego chłopca z lasu, nawet nie ma munduru, jest brudny, nieogolony, jakby zdziczały, zarażony śmiercią. Nikt w jego otoczeniu nie rozmawia o patriotyzmie czy o bohaterstwie. Jest tylko zabijanie: raz zabijają jedni, raz drudzy. Okrutnie prawdziwy obraz wojny, każdej wojny.