Bitwa pod Wiedniem, reż. Renzo Martinelli, prod. Włochy, Polska, 130 min
Był kiedyś taki śmieszny wierszyk: „Kiedy Kara Mustafa, wielki wódz krzyżaków, szedł z licznemi zastępy przez Alpy na Kraków, do obrony swych posad zawsze będąc skory, pobił go pod Grunwaldem król Stefan Batory...”. To mniej więcej streszczenie scenariusza filmu włosko-polskiego „Bitwa pod Wiedniem”, który właśnie wchodzi na nasze ekrany. Bo to, wbrew zapowiedziom, nie jest obraz historyczny, lecz utrzymana w konwencji fantasy historia dwóch ludzi: włoskiego mnicha Marka i wezyra Kary Mustafy, których losy splatają się aż do finału pod Wiedniem. W prologu dowiadujemy się, iż pochód muzułmanów na Europę wstrzymali wespół ów mnich właśnie i polski król, ale – jak się za chwilę okaże – padre Marco jest w tej historii zdecydowanie ważniejszy. Niewykluczone, że gdyby strona polska nie dołożyła kasy, Sobieskiego w ogóle byśmy nie zobaczyli. Może tak byłoby lepiej, ponieważ nasz dzielny król na ekranie pokazuje się krótko i trudno go polubić, gdyż już podczas pierwszej narady wojennej zachowuje się arogancko. Nic dziwnego, że cesarz Leopold wyrażał się o nim pogardliwie, że to wieśniak i barbarzyńca z krucyfiksem. Dlaczego króla gra zasłużony reżyser Jerzy Skolimowski, trudno odgadnąć. Inni nasi aktorzy, jak to zwykle z udziałem w międzynarodowych produkcjach bywa, też nie mają wielkiego pola do popisu, może poza Piotrem Adamczykiem, który odtwarza cesarza Leopolda. Alicja Bachleda-Curuś wygląda ładnie, Daniel Olbrychski mówi chyba dwa zdania. A Borys Szyc nie robi nic.
Dzieło nieznanego szerzej Renzo Martinellego nie broni się nawet jako widowisko, za dużo w nim bowiem komputerowych efektów, do złudzenia przypominających grafikę słabych gier komputerowych.