Popularna gwiazda europejskiego kina Julie Delpy („Przed zachodem słońca”, „Trzy kolory. Biały”) postanowiła zakpić sobie z narodowych wad swoich rodaków i politycznej poprawności Amerykanów. Niesforna francuska rodzinka odwiedza bliskich na Manhattanie – sztampowy pomysł w napisanej i wyreżyserowanej przez nią komedii „2 dni w Nowym Jorku” stanowi punkt wyjścia do mnożenia niezliczonej ilości gagów i słownych potyczek ośmieszających stereotypowe zachowania obu stron. Zaczyna się nieźle. Stary brzuchaty Francuz (Albert Delpy) przemycający w majtkach kilogramy kiełbas oraz wykwintnych serów dla wykształconego czarnoskórego zięcia (Chris Rock) to widok wzruszający. Śmiejemy się do rozpuku z niemoty i prowincjonalizmu nadętych „żabojadów”, którym przypadła rola stereotypowo przypisywana nam, Polakom. Gorzej, gdy ambitna reżyserka, strojąca na ekranie miny jako 38-letnia artystka fotografka, wkracza na teren obyczajowej prowokacji. Tu instynkt zawodzi ją na całego, a poziom kabaretowego humoru drastycznie się obniża. Julie Delpy bliżej do nieokrzesanej, wulgarnej szarży Sachy Barona Cohena – niestety bez jego wdzięku, przenikliwości i ostrej jak brzytwa inteligencji. Smutne jest i to, że od strony inscenizacyjnej, operatorskiej, jak również aktorskiej film Delpy wypada znacznie gorzej od „Dyktatora”. A to grzech naprawdę ciężki.
2 dni w Nowym Jorku, reż. Julie Delpy, prod. Francja, 91 min