To nieprawda, że nie ma już na świecie prawdziwych dyktatorów. Największy wróg demokracji, generał admirał Haffaz Aladeen, rządzi nadal niepodzielnie północnoafrykańskim państwem Wadiya, a w jednej z pałacowych łazienek ukrywa Osamę ibn Ladena, który zresztą wciąż zalewa mu podłogę. Zamiast poszukiwanego terrorysty zginął bowiem sobowtór Osamy, z którego to pomysłu korzysta również generał admirał. Nie wszyscy bowiem kochają wodza Wadiyi, mimo że urządza ludowi igrzyska olimpijskie (i sam zdobywa złote medale) oraz festiwale filmowe (gdzie nagradza się za kreacje aktorskie). Przed jego wyjazdem do Stanów Zjednoczonych, gdzie ma wystąpić na forum ONZ, zostaje znaleziony sobowtór, uderzająco wręcz podobny do oryginału, z zawodu pasterz kóz. Będzie zabawnie, tym bardziej że na prawdziwego generała admirała szykuje się zamach.
W obydwu rolach prezentuje się na ekranie Sacha Baron Cohen, niezapomniany odtwórca Borata, który tym razem parodiuje wszystkich satrapów naszych czasów razem wziętych. Ale mocno dostaje się też Ameryce. Przemówienie w ONZ o amerykańskiej demokracji to naprawdę popisowy numer, do zapamiętania. W „Dyktatorze” Cohen nabija się, jak zwykle, z poprawności politycznej, ośmiesza zwolenników zdrowej żywności, kpi ze stacji telewizyjnych, którym wydaje się, że pokazują prawdziwy obraz współczesnego świata.
Ponadto mamy typowy dla Barona przekładaniec, czyli raz dowcip pierwszej klasy, a zaraz potem taki, że widz ma ochotę ze wstydu schować się pod fotel. Choć tym razem tych najbardziej kretyńskich chyba nieco mniej. A co ze śmiałym nawiązaniem do klasycznego „Dyktatora” Chaplina? Cóż, każde czasy mają takiego ulubionego komika, na jakiego zasługują.
Dyktator, reż. Larry Charles, prod. USA, 83 min