Baśniowy tytuł, poetyckie zdjęcia, niezwykłe sceny, w tym duchy ukazujące się bohaterom, to tylko część niepokojącego świata przedstawionego przez Nuri Bilge Ceylana w „Pewnego razu w Anatolii”. Pod zmysłową, magiczną powierzchnią czai się groza jak w filmach Lyncha – nie aż tak spektakularna, bardziej surowa, trudniejsza do wyłuskania i nazwania. Rzecz rozgrywa się na tureckiej prowincji, gdzie grupa policjantów, dwóch oskarżonych, lekarz oraz prokurator przeprowadzają wizję lokalną w celu ustalenia miejsca, gdzie zostały zakopane zwłoki zamordowanego. Rozmowy dotyczą głównie dziwnych obyczajów i zachowań miejscowej ludności, która lubi pić bawoli jogurt, nosić broń i budować kostnice oraz cmentarne mury, zamiast zająć się naprawą choćby bezustannie psującej się sieci elektrycznej. Doktor jest typowym inteligentem, pełni też rolę powiernika i psychologa prokuratora, którego najwyraźniej gnębią wyrzuty sumienia po samobójczej śmierci żony. Zwierza się z nich lekarzowi, opowiadając tak, jakby chodziło o problemy przyjaciela. Druga zagadka wiąże się z motywami zabójstwa w prowadzonym przez policję śledztwie i tożsamością ciała, które w końcu odnajdują po żmudnych nocnych poszukiwaniach.
Trzeba wsłuchać się bardzo uważnie w dialogi, dopasowywać szczegóły, porównywać wersje wydarzeń, aby ogarnąć ich prawdopodobny przebieg. Ceylan („Uzak”, „Klimaty”, „Trzy małpy”) stworzył nietypową, psychologiczno-społeczną opowieść kryminalną o gorącym temperamencie smutnych, nieszczęśliwych ludzi, zbrodniach popełnianych w afekcie i rodzinnych tajemnicach, które nigdy nie ujrzą światła dziennego. To film trudny, niedopowiedziany, zawieszony jakby w pół drogi, lecz przy głębszym namyśle satysfakcjonujący.
Pewnego razu w Anatolii, reż. Nuri Bilge Ceylan, prod. Turcja, 150 min