Do listy najciekawszych hollywoodzkich reżyserów średniego pokolenia trzeba dopisać 50-letniego Alexandra Payne’a. Amerykański artysta (urodzony w Omaha; ma greckie korzenie), jak rzadko który, potrafi łączyć ironiczną obserwację obyczajową z subtelnym spojrzeniem na mocno pogmatwane współczesne relacje małżeńsko-rodzinne. Miarą jego talentu były inteligentne, satyryczne komedie o sfrustrowanych, zawiedzionych życiem mężczyznach: „Schmidt” i „Bezdroża”. Najnowsza – „Spadkobiercy” (też o zgorzknieniu i rozczarowaniu) – to już klasa mistrzowska, niewątpliwie główny kandydat do tegorocznych oscarowych trofeów.
Na przekór swojemu wizerunkowi George Clooney wspaniale gra ogarniętego niemocą prawnika, potomka rodziny królewskiej oraz amerykańskich misjonarzy, spadkobiercę wielkiej fortuny na Hawajach. Mieszka w raju, nie ma jednak czasu korzystać z jego uroków – od 15 lat nie pływa nawet na desce. I spotykają go tylko same nieszczęścia. Uwielbiana przez niego żona leży w śpiączce bez szans na odratowanie. Zbuntowana 17-letnia córka na odwyku ma kłopoty w szkole specjalnej. Druga córka, 10-letnia, z którą też nie miał głębszego kontaktu, wymaga troskliwej opieki, lecz on, psychicznie sparaliżowany i niespełniający się w roli ojca, nie wie, jak ma zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa.
Na Clooneya spada jeszcze jeden cios, najtrudniejszy do zniesienia. Dowiaduje się od córek, że przez wiele lat był zdradzany, i teraz, gdy gwałtownie dopada go zazdrość pomieszana z gniewem, musi przewartościować swój świat, dojść do ładu ze sprzecznymi emocjami.
To nie jest prosty, napawający otuchą film o przegranym życiu. Przy pozorach śmieszności, a nawet błahości, chodzi w nim o sprawy skrzętnie pomijane w hollywoodzkim kinie.