Kultura, zwłaszcza młodzieżowa, nie znosi próżni. W przerwie między ostatnim sezonem „Idola”, „Tańca z gwiazdami”, „X Factor” a kolejnymi edycjami ulubionych programów Polaków nie mogło więc zabraknąć atrakcji w postaci kolorowego widowiska z roztańczonymi parami. Co prawda „B-girl” najświeższym towarem nie jest (rok produkcji: 2009), ale kto by na to zwracał uwagę. Ważne, że młodzi prezentują się młodo, parkietu starcza dla wszystkich, a hiphopowa ścieżka dźwiękowa wpada w ucho i może się nieźle sprzedać. Taniec, a jakże, też jest i to w wykonaniu nie byle kogo, bo Lady Jules – mistrzyni MTV w breakdance, rozsławionej występami m.in. z Madonną, Jennifer Lopez, Pink, Missy Elliot, o przebojowych „Step Up 2” i „You Can Dance” nie wspominając. Towarzyszą jej wytatuowani, atletyczni b-boys, czyli gniewni uliczni tancerze zmagający się z mafią i własnymi czarnymi życiorysami. Właśnie owa ponura przeszłość stanowi pretekst do snucia wątłej fabuły.
Lady Jules gnębią tragiczne wspomnienia z Brooklynu, gdzie została napadnięta i zraniona, a jej przyjaciółka zginęła. Na dodatek nie ma ojca, a jej matka traci pracę i wpada w alkoholizm. Nowy przyjaciel z LA też ma pod górkę – niegdyś był członkiem gangu, o mało kogoś nie zamordował, a z tarapatów wyszedł dzięki proboszczowi i ciężkiej pracy nad sobą. No i oczywiście breakdance’owi, który rozszerzył mu horyzonty. Reszta jest milczeniem. Sztuczne to i wtórne do bólu. Ale zadanie spełnia. Wychodząc z kina, ma się ochotę powyginać śmiało ciało.
B-girl, reż. Emily Dell, prod. USA, 86 min