Co robi żona, kiedy mąż nie zjawia się na własnych urodzinach, tłumacząc przez telefon, że spóźnił się na samolot? Mówi gościom „bawcie się dalej”, i tylko przez grzeczność nie dodaje: „ale beze mnie”. Kiedy zaś znajdzie w komórce męża esemesa, którego treść daje dużo do myślenia, podejrzenia zmieniają się w pewność. W filmie „Chloe” mąż jest wykładowcą akademickim, ciągle obracającym się wśród młodych ludzi, podobającym się kobietom. Żona, doświadczona i bardzo zapracowana ginekolog, żyła dotychczas w przekonaniu graniczącym z pewnością, że wszystko w jej życiu jest stałe i niezmienne, dlatego teraz wiarołomstwo męża jest dla niej tak wielkim ciosem. Ale czy na pewno zdradził? Pani ginekolog chce mieć absolutną pewność, dlatego wpada na pomysł dosyć szalony: wynajmuje prostytutkę, która ma uwieść męża, a następnie zdać jej szczegółowe sprawozdanie.
Tyle mniej więcej można przeczytać o „Chloe” w zapowiedziach prasowych i nic dziwnego, ponieważ dalej będziemy mieć naprawdę niespodziewany zwrot akcji. Widać, że scenarzysta potwornie się męczył, by uciec od banału, w który brną tego rodzaju historie, niestety, ze średnim skutkiem. Przede wszystkim nieprzekonująco wypada najważniejszy, jak się można domyślać, wątek egzystencjalnego dramatu starzejącego się małżeństwa. Z przyjemnością ogląda się jedynie Julianne Moore w roli podejrzliwej żony, ale ta aktorka nie potrafi zagrać źle. Jest jeszcze morał z całej tej skomplikowanej historii, który brzmi następująco: trzeba mieć absolutne zaufanie do partnera, nawet wówczas, kiedy dowody przemawiają przeciw niemu! Kto chce, niechaj wierzy.
Zdzisław Pietrasik