Spóźniona o trzy lata premiera całkiem przyzwoitego filmu Roberta Glińskiego przypomina, że dzisiaj też mamy kategorię półkowników, czyli tytułów, które zamiast na ekran trafiają na półkę; tylko że obecnie nie decyduje o tym cenzor. Z „Benkiem”, który długo nie mógł znaleźć dystrybutora, jest jeszcze taki kłopot, iż czas działał na jego niekorzyść. Obraz w warstwie fabularnej przedstawia bowiem sytuację górników, którzy tracili pracę wskutek likwidacji kopalń, lecz w zamian dostawali od hojnego rządu odprawę pieniężną. Działo się to dobrych parę lat temu.
Na szczęście nie same fakty w tym filmie się liczą, lecz także warstwa obyczajowa (sporo tu humoru) czy wręcz sytuacja egzystencjalna, w której znajduje się człowiek zmuszony do tego, by rozpocząć życie od nowa. Benek, tytułowy bohater filmu Glińskiego, chłopak 29-letni, ale nad wiek roztropny, uparty i ambitny, próbuje wziąć sprawy w swoje ręce – jakby słyszał kiedyś wezwanie prezydenta Wałęsy. Same dobre chęci jednak nie wystarczają. Musi pokonać nie zawsze uczciwą konkurencję, a i w domu nie od razu znajdzie zrozumienie, kłócąc się ze starszym bratem.
Benkowi, który szuka nadziei nie tylko dla siebie, ale też dla innych zdegradowanych górników, udaje się zyskać sympatię widza, co jest w dużej mierze zasługą grającego go Marcina Tyrola, debiutującego na dużym ekranie. Świetnie wypadł również Zbigniew Stryj w roli brata, nagrodzony za tę rolę na festiwalu w Gdyni. Zakończenie przyjmujemy z satysfakcją, a nasza wiara w to, że ludzi porządnych spotyka nagroda, przynajmniej na chwilę zostaje wzmocniona. Choć po wyjściu z kina natychmiast nasuwa się pytanie, jak dziś powodzi się Benkowi? Ale sequela nie będzie. Nasze kino przestało interesować się Śląskiem.