Pierwszoligowy reżyser Neil Jordan („Mona Lisa”, „Gra pozorów”, „Śniadanie na Plutonie”) nakręcił bajkę, która mocno zaskoczy wielbicieli, i niezależnie od ocen, jakie zbierze, z pewnością będzie jednym z najgorętszych tytułów wiosny.
Wszystko za sprawą pary aktorów: Colina Farrella i Alicji Bachledy-Curuś, którzy zagrali w „Ondine” główne role, a ich rozpoczęty w trakcie realizacji romans stał się przedmiotem trwającego do dziś wnikliwego śledztwa tabloidów. Choćby z tego względu, żeby przekonać się, jak na planie filmowym sławnego Irlandczyka i piękną Polkę połączyło płomienne uczucie, pójdą na niego tłumy. Oglądać jest co, bo to stylowo filmowana przez Christophera Doyle’a (operatora Wong Kar-Waia), choć bardzo prosta historia irlandzkiego rybaka, rozwodnika i alkoholika próbującego zerwać z nałogiem, nazywanego przez wszystkich klaunem, do którego w końcu uśmiecha się szczęście. Pewnego dnia wyławia z morza dziewczynę, w której się zakocha, a jeżdżąca na wózku inwalidzkim jego córka ujrzy w niej magiczną istotę. I właśnie owa podwójność spojrzenia zakłócająca poczucie bajkowej nierzeczywistości stanowi główną dramaturgiczną atrakcję filmu.
Farrell jest dobry, Bachleda też, wypadają na ekranie wiarygodnie, co przy tak skromniutkim scenariuszu jest osiągnięciem godnym podkreślenia. Gdyby nie oni, filmu by nie było. Dodatkowy walor „Ondine” to nastrojowa ścieżka dźwiękowa z fragmentem nagrania Sigur Ros, dodająca całości mocno melancholijnego charakteru, tak że pod koniec projekcji w razie czego warto mieć chusteczki pod ręką. Dla Jordana to zaledwie przystanek w pracy. Zrobił „Ondine” niejako z rozpędu, gdy zawaliła mu się produkcja hollywoodzkiego „Heart Shaped Box”.