Martina Scorsese uznaje się za najwybitniejszego żyjącego reżysera amerykańskiego. Po oscarowej „Infiltracji” tym razem nakręcił hipnotyczny, superinteligentny thriller psychologiczny, który tę opinię bez wątpienia potwierdza. „Wyspa tajemnic” zbiera wszystko co najlepsze u Hitchcocka i Lyncha i podaje w tak zaskakujący sposób, że chwilami aż trudno uwierzyć, iż film ten wyszedł spod hollywoodzkiej ręki autora „Gangów Nowego Jorku”.
Jest to ekranizacja mrocznej powieści Dennisa Lehane’a, której akcja rozgrywa się w 1954 r. ni to w szpitalu, ni to w więzieniu dla umysłowo chorych zbrodniarzy. Na pilnie strzeżoną wyspę, gdzie owa placówka się mieści, przybywa dwóch agentów FBI z misją rozwikłania zagadki tajemniczego zniknięcia morderczyni trójki dzieci. Śledztwo zaczyna przypominać pojedynek z nieistniejącymi demonami. Szaleństwo miesza się tu z grozą, spisek z paranoją. Scorsese prowadzi misterną grę z widzem, polegającą na stopniowym podważaniu realności przedstawionego świata. Niektóre zachowania osadzonych oraz personelu medycznego są nienaturalne, nie wszystkie szczegóły wydają się tym, za co bierze je bohater.
Jak się kończy kafkowski labirynt, w który wpada, gdzie przebiegają granice wyobraźni, snu, halucynacji, bolesnych wspomnień – trzeba to sobie powolutku samodzielnie poukładać. Przewrotną intrygę Scorsese snuje po mistrzowsku. Leonardo DiCaprio w roli schizofrenika dawno nie był tak dobry. Stylizacja na kino sprzed pół wieku też się sprawdza, dzięki czemu „Wyspę” daje się oglądać nie tylko jako trzymającą w napięciu psychodramę, ale również jako ukłon w stronę uwielbianej przez reżysera estetyki filmu noir.