Juliusz Machulski, cudowne dziecko polskiej komedii, mimo swoich 55 lat wciąż zaliczany jest do twórców rozwojowych, którzy najlepsze mają jeszcze przed sobą. Praktycznie każdy, obojętnie jakikolwiek by był, nowy film naszego mistrza wzbudza ogólnonarodową dyskusję, czy już jest to dzieło równie kultowe jak „Seksmisja”, lepsze od „Vabanku”, dowcipniejsze od „Kilera” i jeszcze bardziej autoironiczne niż „Superprodukcja”. Sypią się porównania do Spielberga, Zemeckisa. O „Kołysance” też można usłyszeć, że to kino gatunkowe pełną gębą. Horror z dystansem, farsa z dreszczykiem, bajer nie z tej ziemi.
Niestety, Machulskiemu udała się w tym filmie tylko jedna sztuka. Mając materiał na pełnokrwistą komedię o wampirach, nakręcił nudny, rozwlekle opowiedziany, w ogóle nieśmieszny pastisz kina grozy, z którego ma się ochotę jak najszybciej wyjść. Jest to wyczyn niebywały, biorąc pod uwagę zarówno profesjonalne umiejętności reżysera, jak i nieprzeciętny talent występujących na ekranie aktorów: Roberta Więckiewicza bezskutecznie straszącego brakiem owłosienia; Małgorzaty Buczkowskiej z szeroko podkrążonymi oczyma i Janusza Chabiora udającego emerytowanego Nosferatu z wypadającymi siekaczami. A także wielu innych zdolnych artystów wyraźnie nieumiejących się odnaleźć w kabaretowo-parodystycznej konwencji „Kołysanki”. Wygląda to jak zestaw grepsów amatorskiego teatrzyku.
Niezwykle inteligentny zamysł Machulskiego, aby przedstawić naszą ojczyznę jako biedny kraj, nawiedzany przez żywe trupy, które sączą polską krew prosto ze stóp swoich ofiar (wśród nich mamy i moherowego księdza, i przygłupiastego policjanta, i cycatą Wandę, co to Niemca chciała), może i byłby śmieszny, gdyby nie natrętna myśl, że podobne numery przerabiają na okrągło telewizyjne sitcomy oraz szopki noworoczne. Mazurska wieś Odlotowo, w której karty rozdaje jąkający się biznesmen (bardzo śmiała metafora), odlotowa nie jest. Wampirza familia rodzinie Adamsów do pięt nie dorasta. Strach pomyśleć, jaki będzie sequel.