Trudno powiedzieć, kiedy dokładnie wybuchło to uczucie. Ale wiadomo, kiedy gwałtownie przybrało na sile: po II wojnie światowej. W wyśmienitej książce „Made in USA” Guy Sorman, patrząc wprawdzie z francuskiej perspektywy, pisał: „Codziennie konsumujemy coś amerykańskiego. Ta obsesyjna obecność stanowi pożywkę raczej dla namiętności niż dla refleksji – kochamy wszystko lub nienawidzimy wszystkiego, co jest made in USA”. Z polskiej perspektywy wyglądało to przez wiele dziesięcioleci nieco inaczej. Oddzieleni żelazną kurtyną niewiele konsumowaliśmy, a zatem pozostawała nam tylko miłość. Do wszystkiego, co mieli za Oceanem, a czego nam brakowało. Na wystawie, na czterech wielkich monitorach emitowany jest, w konwencji teledysku, filmowy materiał pod hasłem „Sto amerykańskich ikon”. Szybko po sobie pojawiają się kolejne obrazy: Marilyn Monroe, Batman, lądowanie na Księżycu, dolar, fotosy z filmu „Casablanka”, wieżowce, rewolwery, Kennedy, osadnicy na Dzikim Zachodzie itd. Wielki miszmasz rzeczy wzniosłych i przyziemnych, ważnych i banalnych, który w głowach składał się na wyobrażenie Edenu.
Sympatia do kowboja
Była to miłość nieugięta, mimo rozlicznych wysiłków władzy, by ją zdusić, a amanta przyobleczonego w gwiazdy i pasy zohydzić: stonką, szkaradnym Wujem Samem z cygarem w zębach, nalotami na Wietnam, brutalnością policji, a jeszcze w czasach stanu wojennego – biednymi bezdomnymi w Nowym Jorku, pozbawionymi choćby śpiworów i koców. O wysiłkach komunistów przypominają na wystawie fragmenty starych kronik filmowych. Lektor Andrzej Łapicki przekonującym głosem opowiada w nich o ohydztwach amerykańskiej polityki i tamtejszego rozwiązłego stylu życia.
Nasze uczucia były zróżnicowane, choć zawsze naznaczone dodatnio: pożądaliśmy i podziwialiśmy, zazdrościliśmy i pragnęliśmy, uwielbialiśmy i aspirowaliśmy. Podobało nam się nawet to, co obiektywnie na adorację nie zasługiwało: mieszkanie w kempingowych przyczepach czy uliczne korki. Pożądliwie wpatrywaliśmy się w filmowych bohaterów, którzy z kolei wpatrywali się z łóżka w telewizor, bezmyślnie zmieniając pilotem kanały i zajadając się przy tym popcornem. W naszym zapatrzeniu nie było konsekwencji: z podobnym podziwem patrzyliśmy zarówno na demonstrantów protestujących w Waszyngtonie przeciw wojnie w Wietnamie, jak i na krótko ostrzyżonych i świetnie wyszkolonych marines, którzy ów Wietnam pacyfikowali. Równą sympatię mieliśmy dla kowbojów i Indian, którzy przecież nawzajem się wyrzynali. Dla przeciętnego rodaka fajny był zarówno Kennedy i Ford, jak i Johnson oraz Nixon. Biały farmer i tyrający u niego za grosze czarny. Bonni i Clyde oraz metroseksualni policjanci w ciemnych okularach.
Dżinsy z Peweksu
Większość elementów tworzących amerykański sen po przebudzeniu w PRL była nieosiągalna. Od drapaczy chmur i bezkresnych autostrad począwszy, przez „Playboya” i Barbie, a na demokracji, wolności i mechanizmach robienia kariery skończywszy. Ale jeśli tylko coś, choćby najdrobniejszego, można było posiąść, Polacy robili wszystko, by to mieć. Na początku dzięki paczkom z UNRRA. Później kanały dystrybucji uległy zróżnicowaniu. Na bazarach kupowało się gumę do żucia, w sklepach Pekao (później Peweksu) – dżinsy, w komisach – tranzystorowe radia i winylowe płyty. Aż wreszcie doczekaliśmy momentu, gdy socjalistyczna władza sama udostępniła nam kawałek Ameryki; pod postacią dostępnych powszechnie w sklepach papierosów marlboro i coca-coli. To dopiero było święto.
Przez wszystkie te dziesięciolecia po II wojnie światowej nasza narodowa percepcja Ameryki odbywała się przede wszystkim przez pryzmat przedmiotów codziennego użytku oraz stylu i organizacji życia. I nie mogło być inaczej. Po pierwsze dlatego, że większość tego, czym się chcemy otaczać i co uznajemy za wartość, wymyślono właśnie w USA. Wspomniany Guy Sorman wymienia: „dżinsy, komputer, pigułka antykoncepcyjna i viagra, zarządzanie przedsiębiorstwem, zakaz palenia, rośliny modyfikowane genetycznie, wybór między wieloma operatorami telefonicznymi i setkami kanałów telewizyjnych”. Tę listę można by oczywiście mnożyć w nieskończoność, przesuwając w przeszłość lub uzupełniając o rzeczy najnowsze: rower BMX i deskorolkę, opiekacz do chleba i klimatyzację, Prozac i operacje plastyczne, grillowanie i szorty, graffiti i laser, iPhone i telewizję na życzenie. Oraz wiele, wiele innych.
Bardziej skomplikowana w kreowaniu wyobrażeń Polaków o USA okazała się rola amerykańskiej kultury. Zasługi tzw. kultury wysokiej były niewielkie. Z dwóch zresztą, wzajemnie uzupełniających się, powodów. Pierwszy, to jej kiepskie przenikanie do Polski przez żelazną kurtynę. Działały tu przede wszystkim blokady ideologiczne. Słynny film „Łowca jeleni” wszedł na ekrany kin w Polsce dopiero 17 lat po światowej premierze. Zawierający elementy krytyki sowieckiego ustroju „Człowiek jednowymiarowy” Herberta Marcuse’a opublikowany został w USA w 1964 r., zaś w naszym kraju – dopiero w 1991. Takich przykładów było dużo więcej.
Ale działały też i blokady finansowe. Po prostu nie stać nas było na komercyjne sprowadzanie kosztownych orkiestr symfonicznych, wystaw czy spektakli teatralnych. Tym bardziej że zainteresowanie było umiarkowane. Owszem, wypadało znać Hemingwaya czy Faulknera, ale już nie poezję Franka O’Hary, Williama Burroughsa czy Allena Ginsberga. Tylko garstka melomanów fascynowała się interpretacjami w wykonaniu wielkich orkiestr symfonicznych z Nowego Jorku, Los Angeles, Detroit czy Chicago. W radiu grywano je rzadko, płyty przez wiele dziesięcioleci były nieosiągalne (coś zmieniło się dopiero w latach 80. XX w. dzięki czeskim, węgierskim i enerdowskim reedycjom).
Po II wojnie światowej absolutnie niekwestionowanym centrum światowej sztuki stała się Ameryka. Tam rodziły się i wspaniale rozwijały wszystkie najważniejsze kierunki: ekspresjonizm abstrakcyjny, popart, sztuki ziemi, minimalizm, konceptualizm, hiperrealizm. Do nas jednak docierały tylko okruchy. Pomiędzy 1950 a 2000 r. w największej galerii sztuki współczesnej w Polsce, stołecznej Zachęcie, zorganizowano ponad 500 wystaw. Tylko na kilku pojawiła się sztuka amerykańska. W 1975 r. w Krakowie i Łodzi pokazano prace Jima Dine’a, w 1978 r. – De Kooninga i Rauschenberga. I to niemal wszystko. Nic więc dziwnego, że do zbiorowej świadomości Polaków (a i to głównie za sprawą wystaw ostatniej dekady) przebił się jedynie Andy Warhol. Nawet Jackson Pollock to już nazwisko znane głównie ludziom z branży.
Nieszczelna kurtyna
Braki odbijaliśmy sobie z nawiązką w kulturze popularnej. Tu żelazna kurtyna okazała się zaskakująco przepuszczalna. Władza bez ograniczeń importowała westerny oraz niektóre seriale telewizyjne (np. „Doktor Kildare” – od 1963 r., „Bonanza” – od 1964 r.) i filmy kina drogi (ginąca w oddali autostrada, samotna stacja benzynowa na pustyni, światła nadjeżdżającego krążownika szos – to także organizujące całą przestrzeń elementy scenograficzne krakowskiej wystawy) uważając je za ideologicznie niegroźne. Przenikały niektóre musicale (np. „Kiss me Kate” – polska prapremiera w 1957 r., „My Fair Lady” – 1964 r., „Człowiek z La Manchy” – 1970), komiksy z Batmanem i Supermanem, niemal cała produkcja Disneya. Ale przede wszystkim muzyka.
Amerykańskie gwiazdy estrady (może z wyjątkiem jazzu) omijały wprawdzie Polskę, ale od czego było radio. Początkowo łapane zachłannie Luxembourg, później też otwarta na świat Trójka. Tacy przewodnicy jak Pograniczny, Gaszyński, Washko czy Kaczkowski świetnie wprowadzali nas we wszystko, co ważne. Od Beach Boysów przez Joplin i Hendrixa, po Charlesa, Turner i Dylana. Świat jazzu, rythm&bluesa, reggae, country, rocka, aż po rap.
Na wyczerpującą wszelkie ważne wątki wystawę pod hasłem: „Jak przez pół wieku Polacy postrzegali, co przejmowali i za co kochali Amerykę?”, trzeba by przeznaczyć całą powierzchnię Muzeum Narodowego w Krakowie, a nie jej drobny fragment.
Amerykańskie inspiracje
Słusznie więc kurator zrezygnował z gadżeciarstwa: pokazywania i przypominania wszystkich tych dżinsów, plakatów kultowych u nas filmów (bo niekoniecznie w USA, czego najlepszym przykładem „Znikający punkt”), przemycanych z trudem książek i płyt oraz setek innych przedmiotów codziennego użytku „made in USA”. Ów brak świetnie uzupełnia towarzyszący wystawie i zawierający kilkaset haseł książkowy leksykon.
Ale niesłusznie zrezygnowano z pokazania wpływu amerykańskiej kultury na twórczość w Polsce. Zabrakło obrazów, dla których inspiracją byli wielcy amerykańscy malarze, muzyki czerpiącej z doświadczeń bardów i jazzmanów z USA, fragmentów filmów odwołujących się do Hollywood. Zabrakło jakiejś, choćby najbardziej subiektywnej, odpowiedzi na pytanie, czy bardziej patrzyliśmy na świat oczami Hemingwaya czy Kerouaca, Sinatry czy Baez, Pollocka czy Lichtensteina, szeryfa granego przez Johna Weyne’a czy bohaterów musicalu „Hair”? Słowem, co i jak silnie, poza wranglerami i lucky strike’ami, nas kształtowało. Na ile duchowo przesiąkliśmy odległym, ukochanym krajem.
Krakowska wystawa wyraźnie dzieli się na dwie części. Pierwsza, to arbitralnie wybrany zestaw symboli i ikon Ameryki, które takimi symbolami i ikonami miały być także dla Polaków w PRL. Czasami zupełnie oczywistych (Hollywood, Woodstock, Myszka Miki), czasami jednak i dyskusyjnych. W jednej z sal realistycznie odtworzono dwa obiekty. Pierwszy, to legendarna księgarnia City Lights Bookstore w San Francisco, należąca do jednej z najbardziej barwnych postaci amerykańskiej kultury – Lawrance’a Farlinghettiego. Drugi zaś, to trójwymiarowa rekonstrukcja nocnego baru ze znanego obrazu Edwarda Hoopera „Nighthawkes”. Dwa pyszne przykłady idiomów amerykańskiej kultury, ale oba czytelne dla wąskiej grupy zwiedzających. Czy to one nas kształtowały w PRL? Wątpliwe.
Część druga wystawy to z kolei prezentacja bardzo ciekawej kolekcji amerykańskiego malarstwa hiperrealistycznego lat 70. Z pracami największych gwiazd tego nurtu jak Don Eddy, Richard Estes, Ralph Goings czy bliższy popartowi Mel Ramos. To już nie Ameryka widziana oczami Polaków, lecz samych Amerykanów. Niekiedy tylko zbieżna z naszymi peerelowskimi wyobrażeniami. Stare krążowniki szos i potężne pickupy, małe senne miasteczka, przydrożne bary, mieszkalne przyczepy. Świat, który dla ludzi za Oceanem oznaczał codzienną monotonię i brak nadziei, a dla nas – ziemię obiecaną. Jest wśród tych obrazów jeden zaskakująco wielowymiarowy w swej symbolice, autorstwa Davida Parrisha. To wizerunek dwóch odpustowych figurek ceramicznych: Elvisa Presleya i Marilyn Monroe, dobrze oddających wyobrażenia zarówno Polaków jak i Amerykanów o gwiazdach. Tandeta show-biznesu i tandeta estetyki dnia codziennego. Kicz bohaterów i kicz ich wielbicieli. Ulizane piękno i erotyzm. A wszystko to w oprawie hiperrealizmu – sztuki aspirującej i zaliczanej do kategorii tzw. kultury wyższej. Cudowne i takie amerykańskie to pomieszanie.
Ziemia obiecana
Naturalnym dopełnieniem wystawy o amerykańskim śnie powinna być opowieść o przebudzeniu. Przez długie dziesięciolecie nie dopuszczaliśmy nawet do siebie myśli, że ideał nie jest idealny, a wszelkie zabiegi propagandy PRL tylko umacniały nas w tym przekonaniu.
Ostatnie dwie dekady to czas uświadamiania sobie, że nasza miłość może liczyć na niewielką wzajemność, a sen ma się nijak do rzeczywistości. Suplement do wystawy powinien zawierać fragmenty np. filmów Spike’a Lee, Michaela Moore’a czy Jima Jarmucha, kruszących nasze wyobrażenia o ziemi obiecanej. Cytaty z takich książek jak „Za grosze. Pracować i nie przeżyć” Barbary Ehrehreich, pokazujących, że w raju też może być ciężko. Powinien pomieścić w gablocie odmowy wiz i wypowiedzi amerykańskich polityków na temat ich zniesienia, artykuły prasowe o kontrakcie na F16, polish jokes. Na ścianach winny zawisnąć cytaty ze „Szczuropolaków” Redlińskiego, a nad nimi ekran z emitowanym filmem Janusza Zaorskiego „Szczęśliwego Nowego Jorku”.
John Davis, ambasador USA w Polsce na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku, pisał w jednym z raportów: „Polacy podziwiają Amerykanów ponad miarę i przeceniają to, co możemy dla nich zrobić”. Dziś podobne zdanie zapewne już by nie padło lub opatrzono by je wieloma komentarzami. Ale wystawa dotyczy czasów, gdy nasz miłosny sen, mimo granic, nie znał jeszcze granic.