Eastwood w „Gran Torino” nosi swojsko dla nas brzmiące nazwisko Kowalski, choć imię ma już tamtejsze – Walt. Nazwisko jest jednak ważniejsze. Niewykluczone, że Amerykanom wydaje się, że każdy Polak tak się nazywa. Spostrzegawczy widz zauważył zapewne, że pokazujący się na ekranie amerykańscy policjanci, jeżeli tylko nie są Murzynami, często mają na plakietce wypisane „Kowalski”, co ma sugerować, że stróż porządku jest dumnym potomkiem imigrantów z dalekiego kraju.
Ogromną popularność zdobyli dwaj filmowi Kowalscy. Pierwszym był Stanley z „Tramwaju zwanego pożądaniem”. W Nowym Orleanie, gdzie toczyła się akcja, naprawdę jeździł taki tramwaj, ale tytuł miał też drugie znaczenie, odnoszące się do erotycznych relacji pomiędzy Stanleyem Kowalskim a odwiedzającą jego dom siostrą żony, niejaką Blanche. Zbuntowanego, szamoczącego się między poczuciem obowiązku a pragnieniem wolności Staszka zagrał Marlon Brando, i była to jedna z jego najlepszych ról.
W Polsce znacznie większą popularność zyskał jednak inny Kowalski, ten grany przez Barry’ego Newmana w filmie „Znikający punkt”, który trafił na nasze ekrany w początkach lat 70. Jeszcze naród sycił się gierkowskimi obietnicami życia w dostatku i nie zawracał sobie głowy takimi abstrakcyjnymi pojęciami jak wolność, a tutaj zjawiał się na ekranie bohater, w dodatku z krwi naszej, który rzuca wyzwanie uwielbianej nad Wisłą Ameryce. Jak pamiętamy, ów Kowalski zakłada się, że pokona trasę z Denver do San Francisco (grubo ponad 2 tys. km) w 15 godzin. To nie jest tylko zakład, to jest szaleństwo, z góry wiadomo bowiem, że w zgodzie z przepisami drogowymi nie da się jechać z taką prędkością.
Wprawdzie Kowalski ma szybkiego białego Dodge’a Challengera, ale policja dysponuje także śmigłowcami i wie, jak obchodzić się z takimi anarchistami na drogach federalnych i stanowych. „Znikający punkt” był u nas filmem kultowym, i to w ścisłym znaczeniu tego słowa. Niektórzy chodzili do kina parę razy, by kibicować Kowalskiemu uciekającemu ku wolności.
Samochód odgrywa też ważną rolę w „Gran Torino”: tytuł to nazwa eleganckiego włoskiego modelu Forda z 1972 r. Auto, w bardzo dobrym stanie, stoi w garażu niczym eksponat, ale też wspomnienie dawnych lepszych czasów. Walt Kowalski całe dorosłe życie przepracował bowiem w zakładach Forda, o czym ze współczuciem mówią jego dorosłe dzieci, przekonane, że dopiero ich życie jest naprawdę fascynujące. Ojciec nie podziela tego zachwytu. W ogóle relacje rodzinne w rodzinie Kowalskich są mniej niż poprawne, co jest poniekąd winą seniora, który nie chce się pogodzić ze swą starością. Ani myśli dać się przenieść do domu starców, który w opowieści synowej jest prawdziwym rajem na ziemi. Po śmierci żony zostaje sam w swym domku na przedmieściu, mając za przyjaciela psa.
Z rekwizytów, które pozostały w otoczeniu samotnika, oprócz wspomnianego samochodu zwraca uwagę wypielęgnowana strzelba typu M-1, doskonale pasująca do sylwetki Eastwooda. Jeśli w pierwszym akcie pokazuje się strzelba, to z góry wiemy, że w trzecim wystrzeli. Ale nie tym razem. W zakończeniu Eastwood szykuje nam bowiem wielką niespodziankę.
Wart miliard dolarów
Eastwood skończy w maju 79 lat, ale nie zamierza zwalniać tempa. Tylko w ostatnim czasie machnął dwa filmy, „Oszukaną” z Angeliną Jolie, która jest jeszcze w naszych kinach, i właśnie wchodzące na ekrany „Gran Torino”. Kilka lat temu w szybkim tempie nakręcił dwa filmy wojenne: „Sztandar chwały” i „Listy z Iwo Jima”, pokazujące zmagania amerykańsko-japońskie z dwóch punktów widzenia. Naprawdę wielkie przedsięwzięcie i niebanalnie pomyślane.
Douglas Thompson, autor biografii „Clint Eastwood”, dał swej książce podtytuł „Człowiek wart miliard dolarów”, co jest aluzją do tytułów spaghetti westernów, w których kiedyś aktor z powodzeniem występował, ale też wyrazem uznania dla jego profesjonalizmu. „Jako aktor strzela i trafia w dziesiątkę – pisze Thompson. – Jako reżyser znany jest z tego, że kończy film przed terminem i nie wykorzystuje całego budżetu. Przez wiele lat jego prywatne życie było rzeczywiście sprawą prywatną, dopiero w późniejszym czasie stał się bardziej otwarty. Jednak rzadko udziela wywiadów, a jeśli już – niemal wyłącznie po to, żeby promować swoje filmy. Nawet gdy rozmawia z dziennikarzami, to jako człowiek skromny wypowiada się oszczędnie, z namysłem”.
„Gran Torino” zrealizował w 32 dni, wydając 33 mln dol. Sam zagrał główną rolę. (Pojawiły się pogłoski, że to jego ostatnia, ale sam aktor nie wypowiada się w tej kwestii). Film zarobił już ponad 110 mln, a przecież ostateczny zysk będzie jeszcze większy. Obraz Eastwooda cieszy się w Stanach dużym powodzeniem, co jednak nie zostało potwierdzone nominacją do Oscara. Czy tylko dlatego, że Clint już dwukrotnie był nagradzany (za „Bez przebaczenia” i „Za wszelką cenę”)? Nie, najprawdopodobniej na przeszkodzie znowu stanęła niepoprawność polityczna Eastwooda. Kłopoty z poprawnością to zresztą jego specjalność. Można by sporządzić długą listę zarzutów, które pod jego adresem kierowali oburzeni krytycy, obrońcy praw jednostki, feministki i przedstawiciele mniejszości narodowych.
Prawdziwy oryginał
Już po jego debiucie reżyserskim („Zagraj dla mnie Misty”, 1971) pojawiły się głosy, że jest mizoginem. To jednak nie najgorsze, co mogło go spotkać. Najbardziej był krytykowany za rolę Harry’ego Callahana, czyli Brudnego Harry’ego, w trzech filmach, gdzie na własną rękę wymierzał sprawiedliwość złoczyńcom, bardziej wierząc w swoje magnum 44 niż w cały porządek prawny Ameryki. Pauline Kael, papieżyca amerykańskiej krytyki, potraktowała wówczas brutalnie Eastwooda za „faszystowską średniowieczyznę” i „wyjątkowo ostrą krytykę liberalnych wartości”. Oczywiście, Eastwood nic sobie z tych zarzutów nie robił, podobnie jak nie przejął się pretensjami Spike’a Lee, który nie wybaczył mu, że w filmie o walkach na Iwo Jima nie pokazał czarnoskórych żołnierzy. Nie było ich tam zbyt wielu – coś w tym stylu odpowiedział Eastwood, kończąc dyskusję. Nie wdawał się również w spory, czy „Za wszelką cenę” jest głosem za eutanazją, czy nie.
Niechętnie też wypowiada się w kwestiach politycznych. Trudno go sobie wyobrazić na manifach w obronie praw mniejszości seksualnych, nie gnębił też specjalnie George’a W. Busha, co nie znaczy, że kibicuje republikanom. Jak widać, jest Eastwood prawdziwym oryginałem w amerykańskim światku filmowym i swym najnowszym obrazem to potwierdza.
Grany przez niego Walt Kowalski to przeżytek w dzisiejszym amerykańskim pejzażu. Aż dziw, że taki typ się uchował. Nic dziwnego, że azjatycka babcia, seniorka rodziny, która zamieszkała obok, nie może na niego patrzeć i mamrocze pod nosem: co ten białas tu jeszcze robi? A białas tylko spluwa symbolicznie na uciążliwych sąsiadów, ale chyba i na cały świat, który przestał mu się podobać. Jest konserwatystą z urodzenia i nie zamierza się zmieniać. Nie przepada za obcymi i gdyby ktoś postawił mu zarzut, że jest rasistą, zapewne by nie protestował.
Kowalski najlepiej czuje się w towarzystwie zaprzyjaźnionego włoskiego fryzjera, z którym przerzucają się soczystymi bluzgami, nie oszczędzając swych europejskich przodków. Dwaj „niepoprawnościowcy” trzymają się razem. Kiedy Kowalski postanawia wychować młodego Wietnamczyka z sąsiedztwa na prawdziwego mężczyznę, idzie z nim właśnie do Włocha, by nastolatek posłuchał, jakich słów używają twardziele.
Zaraz, zaraz, czyż nie jest to zawoalowana krytyka Polaków, rodaków Jana Pawła II, i czy któraś z partii ojczyźnianych nie wezwie rządu do złożenia noty protestacyjnej? Proponuję się wstrzymać, a przynajmniej zobaczyć film do końca.
Brudny Harry się wybiela
Eastwood uchodzi za najwolniej grającego aktora świata, a w „Gran Torino” pokazuje, że można grać jeszcze wolniej. Jego słynny minimalizm aktorski doprowadzony jest tu do skrajności. Kiedyś Sergio Leone, reżyser słynnych spaghetti westernów, powiedział, że Clint na planie stosował dwie miny, w kapeluszu i bez kapelusza. Tutaj stosuje jedną minę – zgorzkniałego człowieka, którego rzeczywistość całkowicie rozczarowuje. W zasadzie siedzi tylko na ganku ze swym psem, popija piwo i patrzy przymrużonymi oczami na sąsiedztwo, które się zmieniło nie do poznania. Azja atakuje. Jego najbliżsi sąsiedzi to imigranci z plemienia Hmong, gdzieś z pogranicza Wietnamu i Laosu. Barbarzyńcy – szepcze Kowalski, obserwując ich obyczaje.
Przychodzi jednak taki moment, kiedy zejdzie z ganku. Okazuje się bowiem, że nastoletni sąsiad znalazł się w niebezpieczeństwie. Azjatycki kuzyn, szef młodocianej bandy, próbuje go namówić do współpracy, a kiedy to się nie udaje, zagraża całej rodzinie. Kowalski jest spostrzegawczy i widzi, co się dzieje w okolicy. Interweniuje zdecydowanie, co daje tylko chwilowy skutek. Nie ma wątpliwości, że bez rozlewu krwi nie da się konfliktu załagodzić. Znając wcześniejsze wcielenia Eastwooda, możemy sobie wyobrazić ciąg dalszy. Brudny Harry nie z takimi bandziorami dawał sobie radę.
Czasy się jednak zmieniły, Ameryka po 11 września nie jest tym samym krajem. Brudny Harry to była postać z zupełnie innej bajki. Jak różni superherosi z lat 70. i 80., którzy oglądani teraz w kinie starych filmów, mogą już tylko śmieszyć. Dziś Walt Kowalski wcale nie ma pewności, że zło należy złem zwyciężać. Tym bardziej że na starość wraca do niego tłumione przez lata poczucie winy za grzechy popełnione w młodości, kiedy to walczył w Korei i bynajmniej nie w każdej sytuacji był rycerskim żołnierzem. Czuje potrzebę odkupienia i gotów jest do najwyższych poświęceń.
Piszący o „Gran Torino” będą mieć poważny kłopot, ponieważ nie można zdradzić zakończenia filmu, a z kolei bez tego trudno wytłumaczyć, na czym polega niespodzianka, jaką zgotował swym widzom Eastwood. Spróbujmy więc oględnie. Kowalski tym razem nie zrobi użytku ze swej strzelby. Można zatem powiedzieć, że stary Brudny Harry postanowił się wybielić, odpokutować za dawne grzechy, swoje i Ameryki. I chyba nieprzypadkowo nazywa się Kowalski. W jego ostatnim geście można bowiem dopatrzeć się czegoś bardzo polskiego.